sobota, 24 grudnia 2016

Od Luke'a C.D Holiday

Czerwonowłosa Holiday zdawała się być nieco... Skrępowana rozmową z moją osobą? Nie potrafiłem tego wyjaśnić, ale niewątpliwie można było zaobserwować na pierwszy rzut oka, że jest całą sytuacją delikatnie zakłopotana, więc oszczędziłem jej zbędnych słów, odzywając się tylko wtedy, gdy faktycznie byłem pytany. Zadowalałem się krótkimi, zdawkowymi odpowiedziami kierowanymi w jej kierunku, ożywając dopiero wtedy, gdy wyskoczyła z propozycją terenu. Wyjazd konno w tych okolicach był niezłym rarytasem, zwłaszcza, że miał być to mój pierwszy w Akademii. Tak też, czy odbędę go sam, czy z towarzystwem jednej osoby - nie robiło mi to zbytniej różnicy, zwłaszcza, że prawdopodobnie zaoferowała wyjazd z czystej, 'koleżeńskiej' uprzejmości. Bez większego zastanowienia zgodziłem się, podążając za dziewczyną - jak się okazało, podprowadziła mnie pod rozpiskę, będącą dużą, zapisaną kartką, powieszoną tuż przed największą, mieszczącą sporą liczbę koni stajnią. Z cichym zdziwieniem, zaobserwowałem już na niej swoje nazwisko na dzień następny - obok niego wpisane było imię konia, na którym miałem jeździć i, jak się okazało, była tym koniem niejaka Alaska. Stwierdziwszy więc, że warto byłoby ją 'wypróbować' dzień wcześniej, z ogromnym trudem (ale liczy się efekt końcowy!) odnalazłem siodlarnię, z której na dobry początek zabrałem komplet szczotek, akurat przypisany klaczy. Na całe szczęście zastałem ją w boksie i, pomimo że niekoniecznie była zainteresowana moim towarzystwem, powoli otworzyłem jej lokum, zabierając z przed boksu jej kantar wraz z uwiązem, powieszony na cieniutkiej, prawie niewidocznej lince, znajdujące się znowuż na jego drzwiach. Na całe szczęście, udało mi się ją udobruchać bananowymi smaczkami i, korzystając z jej zainteresowania jedzeniem, szybkim, sprawnym ruchem założyłem należący do niej brązowy kantar, luzując go jedynie pod gardłem. Koniec końców, klacz przysypiała uwiązana do grubszej kraty, podczas gdy ja jeździłem po jej grzbiecie zgrzebłem na przemian z jasną, włosianą szczotką. Prawdziwe schody zaczęły się przy czyszczeniu ogona - niezbyt przychylnie przyjęła mnie przy swoim zadzie, przecinając powietrzem pojedynczymi kopnięciami, za każdym razem trafiając w ścianę. Gdy tylko jej grzywa została wyzbyta ze ściółki i innych pierdół, musiałem się nieźle nagimnastykować, aby się schylić ku jej dużym, pokrytymi odmianami kopytom. Z początku próbowała je wyrywać, bawiąc się ze mną w kotka i myszkę, jednakże słysząc od czasu do czasu mój karcący głos, prostowała do naturalnej pozycji swe uszy, nie przebierając kopytami między sianem.
- Już Ci daję spokój - poklepałem ją po jej masywnej łopatce, skończywszy czyszczenie ostatniej nogi. Przesuwając ją z deczka w drugą stronę - nie ukruwajmy, nie fajnie jest być przyciśniętym do ściany - wyszedłem z boksu, jeszcze się upewniając, czy na pewno dzięki żuciu uwiązu nie uwolni się, wybiegając za pewne na drogę, co nie byłoby dobrym pomysłem. Będąc pewnym, że jest jak najbardziej bezpieczna, pozostawiłem ją samą sobie, ponownie odnajdując siodlarnię. Właściwie, to już byłem wręcz stuprocentowo pewien, że mimo podpisów sięgnę po zły komplet - wybrałem jednak dobry, należący do Alaski, co znowuż było sprawką Holiday, czyhającej na mnie między siodłami. Jak się okazało, Sydney była już osiodłana, więc umówiłem się z dziewczyną pod jednym z placów, gdzie miała czekać na mnie do momentu, aż pospieszę z osiodłaną klaczą w ich kierunku.
Z założeniem owijek nie było praktycznie żadnego momentu, pomijając mój brak estetyki - od czasu do czasu jedynie spoglądała na moje poczynania, machając przy tym ogonem. Właściwie to wszystko było "cacy", do momentu, w którym zacząłem dopasowywać strzemiona i podpinać popręg. Co prawda, skończyło się na pojedynczym kopniaku w biedną, już z lekka zdartą ścianę i szczurzeniem się, jednakże było już całkiem blisko, abym stracił co najmniej ucho - jej duże, białe zęby klapnęły w górze, tuż obok mojego ramienia. Nie zwlekając już dłużej, zabrałem się za zakładanie czarnego, skórzanego ogłowia na jej pychol. Na szczęście, tranzelka sama w sobie nie sprawiała żadnych trudności - natomiast nachrapnik, już tak. Kłopotliwy kawałek skóry, pomimo, że zapięty był na pierwszą dziurkę, wciąż był zbyt wysoko osadzony. Nie widząc więc innej opcji, ruszyłem w stronę placu z Alaską, pozbawioną już dowcipnego nachrapnika. Dopiero na miejscu zauważyłem, że nie robiłem sobie kłopotu z zabraniem z walizek kasku, więc zmuszony byłem na jazdę bez niego. Dziękowałem sobie jedynie w duchu, że wciąż miałem na sobie swoją ciepłą bluzę, oraz oficerki, założone już na holu.
<Holiday? Przepraszam za zwłokę :< >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)