wtorek, 15 listopada 2016

Od Wery do ...

Prychnęłam zniesmaczona widząc tłustego mężczyznę, który zjadał wielkiego hamburgera ociekającego tłuszczem. Może nie miałabym nawet nic do niego gdyby nie ta ledwo dopinająca się hawajska koszula z wzorem kwiatów i sos który ściekał na nią po koziej bródce. Ohyda.
- Wspominałam już, że nienawidzę lotniskowych fast-foodów? - przymrużyłam oczy i zakryłam okropny widok za wielkim menu. - Oni tu wszystko mają w rozmiarze XXL! Tego nawet nie da się w rękach trzymać, a co dopiero czytać! Wszystko ochlapane tym tłuszczem... - westchnęłam podsuwając kartę pod nos bratu - Doprawdy nie wiem co ty widzisz w tych całych Stanach! Tylko opaśli amerykanie i plastikowe kobiety. - prychnęłam.
Aleksander wzruszył ramionami i uśmiechnął się do blondynki, która siedziała za mną. Pokręciłam głową i ukryłam swoją twarz w dłoniach.
- Uważaj bo zaraz swoimi myślami o tej dziewczynce roztopisz cały śnieg w promieniu kilkunastu kilometrów od lotniska. - uśmiechnęłam się krzywo i spojrzałam ponownie na kartę dań. Jakby było tu tylko coś co nie rozpływa się od starego tłuszczu, w którym pewnie coś już zaczęło tworzyć nową cywilizację.
- Wrzuć na luz. Jesteśmy tysiące kilometrów od domu i rodzice nic nie widzą. - powiedział machając do tej małolaty.
- Chciałeś powiedzieć "Matka nic nie widzi". - uśmiechnęłam się wrednie i nawet nie drgnęłam kiedy obok mojego ucha przeleciał samolocik z papieru.
Nowy numer do kolekcji! Który to już? Piąty? Szósty? Ten baran miał mnie tylko dopilnować przed lotem do Miami tylko dlatego, że siedzi w najbliższym college'u, a ja musiałam czekać na swój kolejny lot dwa dni, a teraz tylko zbiera numery od przypadkowych lasek. Nie takiego go zapamiętałam gdy wylatywał dwa lata temu z rezydencji rodzinnej. Zrobił się z niego prawdziwy pies na baby.
Westchnęłam cicho i zamówiłam kawałek pizzy. Trzeba tu podkreślić, iż owy kawałek był rozmiaru jednej okrągłej pizzy i smakował jakbym jadła starą podeszwę butów.

"...Życzymy miłego lotu." - głośniki przemówiły męskim donośnym głosem.
Usiadłam wygodniej w fotelu i przypięłam się pasami bezpieczeństwa. Cudowne pięć godzin lotu... czas wolny... tylko dla...
Na siedzeniu obok mnie wtoczył się ten sam mężczyzna, którego widziałam w tej lotniskowej knajpie. Koszula rozpięta do połowy ukazywała bujne owłosienie brzucha. Mogłabym przysiąc, że w tym prawdziwym gąszczu widziałam wielkie okruchy po jedzeniu, które zaplątały się w poszczególne włosy, a może i nawet nie okruchy, a zmutowane wszy! Zrobiłam wielkie oczy przypatrując się temu "zjawisku" i nagle obróciłam głowę w kierunku okna.
Najgorsze pięć godzin w moim życiu... - jęknęłam w myślach.

W końcu dolatywaliśmy do Miami. Przez tą ciasnotę w samolocie ledwo co chodziłam i nie mogłam skręcać głowy w prawo, a przede mną było jeszcze trzydzieści czterdzieści pięć kilometrów jazdy autem i pięć na nogach do przejścia z wyładowanymi walizami. Cudownie!
Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki spod lotniska i kazałam jechać w wybrane miejsce. Trafił mi się dość wredny kierowca, ale na szczęście oglądanie miasta za oknem całkowicie pochłonęło mnie i nie zwracałam uwagi na uszczypliwe uwagi starszego pana.
Robił się wieczór, więc wszystkie włączone reflektory robiły ogromne wrażenie. Do listy rzeczy które od razu mi się spodobały mogłam dodać dużo lepszą pogodę i brak śniegu, którego widziałam w swoim życiu na pęczki.

Ostatnie siedem kilometrów pokonałam na nogach, ponieważ kierowca uparł się, że dalej ze mną nie pojedzie. Dziękowałam wtedy światu, że nic nie podkusiło mnie brać wyższych butów, tylko genialne trapery, które były wygodne i ciepłe. Dzielnie szłam do Akademii czasem robiąc postoje, bo w końcu ile można chodzić. Niestety na ostatniej prostej moje zmęczenie dało już za wygraną i mogłabym przysiąc, że magicznie teleportowałam się pod drzwi Akademii. Jednym okiem sprawdziłam godzinę na telefonie, który bez wątpienia pokazywał trzecią nad ranem. Przez chwilę siłowałam się z klamką, ale drzwi albo były zamknięte lub też najprościej w świecie starałam się je otworzyć w złą stronę. Zrezygnowana ostatkiem sił doczłapałam do wielkiego budynku, przed którym stało powiązane siano dla koni. Wdrapałam się na sam szczyt i zasnęłam. Raczej w ciepłej kurtce i butach człowiek nie umrze jesienią w takim klimacie...

>Ktoś coś? :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)