wtorek, 20 grudnia 2016

Od Lily - poród MoonLight

Wybiła już dwudziesta pierwsza kiedy sprowadzałam Spartana z parkuru po treningu. Wycieńczeni oboje ledwo co doszliśmy do stajni. W sąsiednim boksie dostrzegłam Naomi która siedziała na słomie w kącie czytając książkę.
-Cześć, skończyłaś już?- oderwała się od lektury podnosząc się.
-Tak.- odparłam cicho zdejmując siodło. Moon nie długo powinna rodzić tak więc poprosiłam jeszcze Irmę, Jen, Helen i Esmę o pomoc. Klacz stała spokojnie patrząc to w jedną, to w drugą stronę. Złożyłam na pysku ogiera krótki pocałunek i opuściłam jego boks udając się do siodlarni.
-Masz koc i kawę. Przyda ci się. Ja już idę na zajęcia. Pa.- pożegnała się odkładając rzeczy na stole.
-Nao... Dzięki, jesteś najlepsza.- uśmiechnęłam się przytulając ją.
-Wiem. Spadam, bo się Gilbert wścieknie. Pa.
-Pa.- i tak zostałam sama. Chwyciłam koc opatulając się szczelnie i w jednej ręce trzymając kawę (i w tym momencie w radiu lecą Gwiezdne Wojny jak to piszę ) weszłam do boksu przyszłej mamy. Dłuższy czas domagała się pieszczot i wychylając ku mnie długą szyję która natychmiast była obdarowywana głaskaniem. Chwyciłam łyk ciepłego płynu. Niestety ostatni. Nawet nie zorientowałam się kiedy w kubku nie zostało już nic. Odłożyłam z westchnieniem naczynie na skrzynię i ponownie siedząc w kącie opatulona przez materiał i pobudzona kofeiną mój wzrok padł na brzuch Moon. Może to kolejna noc czekania na nic? Warto czymś się zająć. Na przykład siodłem. Opuściłam boks nie zamykając drzwi bo nawet nie było potrzeby. Za chwil wracam. Podążając do siodlarni, szukając gdzie to ja odstawiłam sprzęt po dłuższym czasie znalazłam je, ale na samym krańcu. Skąd to się tam znalazło, nie wiem. Przynajmniej jest. Za sobą dźwięczały kopyta, a raczej podkowy które mogły należeć tylko do Moon. Cóż za... No nic. Life is brutal. Chwyciłam błękitny kantar i walcząc odrobinę z upartą klaczą w końcu postawiłam na swoim i wróciła do boksu. Znowu muszę się wracać do siodlarni. Tym razem po siodło i szmatkę. Gotowa i wyposażona na najbliższy czas w zajęcie usiadłam sobie w ciepłym kąciku z kocem obserwując jednocześnie towarzyszkę której głowa była cały czas zwrócona w moją stronę. Kofeina widocznie nie podziałała. Powieki stały się nagle ociężałe, a w głowie dzwoniło jedno słowo - "SPAĆ!". No i się stało.

~_~_~_~_~_~_~


Niespokojne chodzenie w tę i we w tę, a raczej kładzenie się na słomie, wystarczająco mnie obudziło by spostrzec na choćby wpół-trzeźwo co się dzieje. No tak... Zaczęło się.
-Moon?- przykucnęłam przy niej, a w oczy wbiła mi się kartka z numerem do weterynarza przyklejona szczelnie do ściany. Bez większego zastanowienia, prowadząc przez życie zasadę "Rób, a potem myśl", wykręciłam numer i przesunęłam słuchawkę do ucha gładząc bok karej. Trochę czekałam zanim się facet pojawi, ale cóż w tym dziwnego? Zrywam go z łóżka o 3 w nocy. Niechlujnie ułożone włosy, źle zapięty biały fartuch i człowiek który te dwie rzeczy posiadał kroczył szybkim krokiem do boksu.
-Dobry...-zastanowił się chwilę- Dzień.
-Dobry.
-To zaczynajmy. Przynieś trochę słomy i ciepłą wodę.- wydał polecenie. Nie miałam nic przeciwko. Posłusznie posunęłam się do bel z łodygami dawno skoszonego zboża. Chwyciłam trochę i przetransportowałam do boksu by później nie musieć chodzić z tym i tym, gubiąc całą słomę i rozlewając wodę po całej stajni. Kran z ciepłą wodą w siodlarni spokojnie, w swoim tępie napełniał metalowe, lekko zardzewiałe wiadro. Gdy już było gotowe wróciłam znowu do Moon i weta który nie wiem nawet jak się nazywał. Weterynarz majstrował coś przy jej tylnej części ciała, ja natomiast podtrzymywałam głowę klaczy na kolanach. Teraz pozostaje tylko czekać.

_~_~_~_~_~_~_


-Widać już nogi. Chodź teraz, i pociągnij mocno ze mną. Ty jedną, ja drugą.- przemęczony głos mężczyzny wprawiał w litość. Podeszłam do tyłu skąd wystawały dwa patyki odziane w skórę i kopyta i chwyciłam jedno mocno ciągnąc. W końcu cały źrebak wyszedł - Skarogniady ogierek. Nadal gorączkowałam się nad imieniem, ale nic nie pomagało się skupić. Rozczulający widok Moon oblizującej malucha któremu nie mógł się oprzeć nikt...
-Mam... Mezzo!- krzyknęłam na co weterynarz posłał mi morderczy wzrok znad wiadra w którym umywalkę ręce. Wyszliśmy razem z boksu i stojąc za drzwiami obserwowaliśmy jak Mezzo stawia pierwsze kroki na swoich "patykach".
-No... To wszystko. Dziękuję dowidzenia.- pożegnał się.
-Dziękuję bardzo, dowidzenia.- pomachałam mu na odjazd. Za oknem nadal było ciemno. Może się chociaż w stajni trochę prześpię. Chwyciłam koc i układając obok coś na kształt poduszki ze słomy i się tak po prostu położyłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)