środa, 16 listopada 2016

Od Edwarda - zadanie 3

Była niedziela. Dzień hucznych imprez, luźnych eskapad do lasu czy po prostu przyjemnego wieczoru z książką i herbatką w łóżku. Ja natomiast tak jak zawsze byłem do czegoś wciągnięty - raz to konkurs piękności, raz pomoc przy sprzątaniu stołówki po obiedzie (gorąco nie polecam) czy wielu innych niechcianych zajęć. Tym razem padło na urodziny.
Świętowaliśmy 19-nastkę Alexandry. Wczoraj wieczorem kiedy dziewczyna się kąpała, Esmeralda przyszła do mnie by ustalić szczegóły przyjęcia. Nasza organizatorka wkręciła w to również Naomi i Helen, więc nie byłem sam w tym chaosie. Umówiliśmy się jutro rano w siodlarni, w porze karmienia koni.
Wróćmy więc do teraźniejszości. Zignorujmy wory pod oczami, bladą skórę i zamulony chód - Co z tego że jest niedziela! Trzeba trochę się rozruszać, niee?! Ah, jak ja to kocham. No w każdym razie i tak i tak znalazłem się w obszernej siodlarni siedząc na nowym, świeżutkim Jutrzeńskim siodle które kupiłem po utracie wcześniejszego dzięki mądremu kłusownikowi, strzelającemu do kaczek nawet nie kilometr od akademii jeździeckiej. JEŹDZIECKIEJ.
No, w każdym razie po chwili przybyło również grono damskie które wymieniłem powyżej i zaczęły się nader niecne plany:
- Oczywiste jest to że zrobimy wszystko w stajni. Nie możemy jednak robić niczego głośnego w końcu mieszkają tu konie. - stwierdziłem wspaniałomyślnie, jako że obmyślałem że jak zacznę rozmowę nikt nie będzie się czepiał że przez większość czasu nie będę się odzywał.
- A co powiecie na zrobienie lepiej wszystkiego na dużym padoku? - wtrąciła Helen rozsiadając się na wygodnie na sprzęcie swojego karego ogiera. - W końcu jest spora przestrzeń do zagospodarowania i mamy idealną pogodę - jesteśmy na Florydzie, no nie?
Wszyscy po chwili zgodzili się z argumentem Helen. Po półgodzinnej kłótni (ale spokojnie, raczej łagodnej i przyjaznej) ustaliliśmy że na pastwisku wyprowadzimy sześć koni, ubranych w piękne kolorowe derki i kantary, położymy stół z przeróżnym jedzeniem (stwierdziliśmy też że będzie trzeba pełnić przy nim wartę by puszczone luzem konie przypadkiem nie dobrały się do ciastek które upiecze nasz prywatny kucharz Naomi) no i oczywiście prezenty, którymi zajmą się dziewczyny, no bo ..wiadomo. Jestem chłopakiem. Nie znam się na tych rzeczach.
Zostałem przydzielony do zakupów - akcesoria i te sprawy. Pożyczyłem więc od Esmy motor, piep*zyć że nie umiem tym ustrojstwem prowadzić. Wolę wywalić się pięć tysięcy razy niż wciskać się z pełnymi torbami do autobusu i taksówek. Podziękuje.
Esmeralda nie oddawała mi również swojego motoru z uśmiechem na twarzy - nie dziwię się jej, sam bym miał taką minę, gdybym oddawał w ręce niedoświadczonej osoby swój drogi skarb. Obiecałem również że postaram się nie rozwalać przy każdym zakręcie, co i tak wyszło dosyć blado. Widziałem po chwili jak Esma modli się po cichu pod nosem. Ale pomińmy ten fakt.
Wsiadłem na to ustrojstwo, zakładając kask. Według krótkiej instrukcji dziewczyny musiałem przekręcić to ... a nie, to jest hamulec. W takim razie na pewno był to ten przycisk! Auć, kurczę, jednak nie ...
W końcu udało mi się odpalić maszynę, która zahuczała ostrzegawczo, ale spróbowałem to zignorować. Wyjechałem powoli z akademii, choć było chyba nieco za wolno. Podkręciłem więc nieco gazu aż motor podskoczył i poleciał do przodu z zadowalającą prędkością. Nie miałem co prawda wyćwiczonej równowagi na tym czymś, więc pewnie wyglądałem jak ... kaczka w kurniku? Nie, nie znam żadnego sensownego frazeologizmu. W każdym razie nie wyglądało to dobrze.
Kiedy zacząłem się czuć nieco pewniej, poczułem jak jakimś magicznym sposobem lecę na bok. Nie bardzo wiedząc o co chodzi zacząłem klikać wszystkie przyciski po kolei, raz otwierając pusty bagażnik, raz opuszczając nóżkę do przytrzymywania, czy raz gwałtownie przyśpieszając. Wyszło na to że i tak trafiłem w róg chodnika. Poleciałem na bruk lecz na szczęście nie pod niczyje nogi bo nie zdążyłem dojechać do zabudowań. Podniosłem się tak szybko jak się rozwaliłem i sprawdziłem czy motor nie ucierpiał. Na szczęście był cały więc nie byłem narażony na patelnię Esmeraldy. Przynajmniej nie teraz.
Potem o dziwo dojechałem do centrum handlowego Dolphin Mall, bez żadnych specjalnych przeszkód. Kilka razy jechałem zygzakami lub gwałtownie się zatrzymywałem, na co dostawałem kilka porządnych trąbnięć od osoby jadącej z tyłu.
Pomijając - Miami górowało nade mną wielkimi wieżowcami, sklepami i ulicami, w dodatku zapełnionymi masą ludzi, w końcu dochodziła dziesiąta. Wjechałem na parking przy centrum i zabezpieczyłem motor przed kradzieżą w tak wielkim mieście. Wszedłem do centrum i od razu zaniemówiłem na widok ozdób - i żeby było mało, świątecznych. Ach, jak ja uwielbiałem święta w listopadzie. Przeszedłem koło ogromnej choinki i wyszukałem wzrokiem sklepu jeździeckiego - wreszcie napotkałem wielkie logo "Cavallino Marino", które od progu świeciło wypastowanymi kaskami i kolorową ilością kantarków. Przywitałem się skinięciem głowy ze sprzedawcą Steve`m i ruszyłem w głąb jaskini skrywającej konne tajemnice, od smaczków po kamizelki ochronne, w końcu był to jeden z większych sklepów które znałem i największy w przeciągu kilku kilometrów.
Od razu znalazłem dział przeznaczony dla kantarów, uwiązów, derek i innych rzeczy potrzebnych do codziennego użytku w boksie czy na padoku. Moim uważnym okiem wypatrzyłem wszystkie urodzinowe kolory i te które podejrzewałem że spodobają się lubilantce - niebieski, żółtawy i blado różowy. Pochwyciłem pięć kantarów; dwa niebieskie, dwa żółte i jeden różowy, jeśli chodzi o szczegóły. Wyłapałem również piękny, skórzany w dodatku ciemnoczerwony który po chwili namysłu wziąłem dla Jutrzenki - w końcu swój niedawny rozwaliła na pastwisku bawiąc się z jakimś koniem. W mym pojemnym koszyku znalazły się też derki tej samej ilości i tego samego koloru co kantary, po czym zajrzałem do działu smakołykowego by z własnej kieszeni obdarzyć Alexandrę wiaderkiem łakoci dla jej pupila.
Zapłaciłem wszystko w zgrabnym tempie po czym rozpocząłem poszukiwania plastycznego sklepu. Znalazłem go dopiero po kwadransie latania po piętrach. Po włożeniu do plecaka kilku farb do materiału, balonów i serpentyn, dokupiłem obrus w pasmanterii czy gdzie się obrusy kupuje.
Żeby nie przedłużać wróciłem do akademii z kolejnym upadkiem tym razem tuż przy bramie. Pozbierałem się szybko byleby tylko Esmeralda nie zauważyła tego cudownego zdarzenia i ruszyłem (prowadząc motor) przed stajnię, gdzie Esma ustawiała stół a Helen pełniła wartę przed Alex. Wszystko miało być gotowe do 17:00 a była już 15. Pięć godzin w centrum handlowym? A przez te godziny mógłbym tyle zrobić...
Odstawiłem ostrożnie motor na swoje miejsce ostatni raz sprawdzając czy czegoś nie pominąłem. Miałem ogromną nadzieję że nie. Poszedłem do dziewczyn i położyłem na trawie wszystkie zakupy z demonstracyjnym jękiem. Helen obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem spod notatnika na którym coś zakreślała.
- Nigdy więcej. - westchnąłem i opadłem pod ogrodzenie. - Nie wiem jak wy to robicie i nie chce wiedzieć.
Po chwili Naomi przyszła z ciastami które ledwo niosła z kuchni która w dodatku znajdowała się po drugiej stronie więc musiała niezauważona przejść przez dziedziniec.
- Dobra wiadomość. - zawołała. - Alex pojechała prawdopodobnie w teren godzinę temu więc mamy trochę czasu!
Wszyscy zaczęli przygotowania - rozłożenie jedzenia, ozdobienie derek "Wszystkiego najlepszego" i te sprawy, a potem ubierania dla kontrastu z derkami Don Karina, Eldorada, Magica, Power i Avery. Wszystko skończyło się Happy End`em i Alexandra kiedy wróciła z terenu ze swoim koniem była zachwycona. Zresztą my również, swoim efektem.

Gdy mijała osiemnasta połowa akademii również się dołączyła do świętowania, więc mógłbym teraz zakończyć tą opowieść. Tak też zrobię.

Dostajesz 50 punktów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)