Była niedziela. Dzień hucznych imprez, luźnych eskapad do
lasu czy po prostu przyjemnego wieczoru z książką i herbatką w łóżku. Ja
natomiast tak jak zawsze byłem do czegoś wciągnięty - raz to konkurs piękności,
raz pomoc przy sprzątaniu stołówki po obiedzie (gorąco nie polecam) czy wielu
innych niechcianych zajęć. Tym razem padło na urodziny.
Świętowaliśmy 19-nastkę Alexandry. Wczoraj wieczorem kiedy
dziewczyna się kąpała, Esmeralda przyszła do mnie by ustalić szczegóły
przyjęcia. Nasza organizatorka wkręciła w to również Naomi i Helen, więc nie
byłem sam w tym chaosie. Umówiliśmy się jutro rano w siodlarni, w porze
karmienia koni.
Wróćmy więc do teraźniejszości. Zignorujmy wory pod oczami,
bladą skórę i zamulony chód - Co z tego że jest niedziela! Trzeba trochę się
rozruszać, niee?! Ah, jak ja to kocham. No w każdym razie i tak i tak znalazłem
się w obszernej siodlarni siedząc na nowym, świeżutkim Jutrzeńskim siodle które
kupiłem po utracie wcześniejszego dzięki mądremu kłusownikowi, strzelającemu do
kaczek nawet nie kilometr od akademii jeździeckiej. JEŹDZIECKIEJ.
No, w każdym razie po chwili przybyło również grono damskie
które wymieniłem powyżej i zaczęły się nader niecne plany:
- Oczywiste jest to że zrobimy wszystko w stajni. Nie możemy
jednak robić niczego głośnego w końcu mieszkają tu konie. - stwierdziłem
wspaniałomyślnie, jako że obmyślałem że jak zacznę rozmowę nikt nie będzie się
czepiał że przez większość czasu nie będę się odzywał.
- A co powiecie na zrobienie lepiej wszystkiego na dużym
padoku? - wtrąciła Helen rozsiadając się na wygodnie na sprzęcie swojego karego
ogiera. - W końcu jest spora przestrzeń do zagospodarowania i mamy idealną
pogodę - jesteśmy na Florydzie, no nie?
Wszyscy po chwili zgodzili się z argumentem Helen. Po
półgodzinnej kłótni (ale spokojnie, raczej łagodnej i przyjaznej) ustaliliśmy
że na pastwisku wyprowadzimy sześć koni, ubranych w piękne kolorowe derki i
kantary, położymy stół z przeróżnym jedzeniem (stwierdziliśmy też że będzie
trzeba pełnić przy nim wartę by puszczone luzem konie przypadkiem nie dobrały
się do ciastek które upiecze nasz prywatny kucharz Naomi) no i oczywiście
prezenty, którymi zajmą się dziewczyny, no bo ..wiadomo. Jestem chłopakiem. Nie
znam się na tych rzeczach.
Zostałem przydzielony do zakupów - akcesoria i te sprawy.
Pożyczyłem więc od Esmy motor, piep*zyć że nie umiem tym ustrojstwem prowadzić.
Wolę wywalić się pięć tysięcy razy niż wciskać się z pełnymi torbami do
autobusu i taksówek. Podziękuje.
Esmeralda nie oddawała mi również swojego motoru z uśmiechem
na twarzy - nie dziwię się jej, sam bym miał taką minę, gdybym oddawał w ręce
niedoświadczonej osoby swój drogi skarb. Obiecałem również że postaram się nie
rozwalać przy każdym zakręcie, co i tak wyszło dosyć blado. Widziałem po chwili
jak Esma modli się po cichu pod nosem. Ale pomińmy ten fakt.
Wsiadłem na to ustrojstwo, zakładając kask. Według krótkiej
instrukcji dziewczyny musiałem przekręcić to ... a nie, to jest hamulec. W
takim razie na pewno był to ten przycisk! Auć, kurczę, jednak nie ...
W końcu udało mi się odpalić maszynę, która zahuczała
ostrzegawczo, ale spróbowałem to zignorować. Wyjechałem powoli z akademii, choć
było chyba nieco za wolno. Podkręciłem więc nieco gazu aż motor podskoczył i
poleciał do przodu z zadowalającą prędkością. Nie miałem co prawda wyćwiczonej
równowagi na tym czymś, więc pewnie wyglądałem jak ... kaczka w kurniku? Nie,
nie znam żadnego sensownego frazeologizmu. W każdym razie nie wyglądało to
dobrze.
Kiedy zacząłem się czuć nieco pewniej, poczułem jak jakimś
magicznym sposobem lecę na bok. Nie bardzo wiedząc o co chodzi zacząłem klikać
wszystkie przyciski po kolei, raz otwierając pusty bagażnik, raz opuszczając
nóżkę do przytrzymywania, czy raz gwałtownie przyśpieszając. Wyszło na to że i
tak trafiłem w róg chodnika. Poleciałem na bruk lecz na szczęście nie pod
niczyje nogi bo nie zdążyłem dojechać do zabudowań. Podniosłem się tak szybko
jak się rozwaliłem i sprawdziłem czy motor nie ucierpiał. Na szczęście był cały
więc nie byłem narażony na patelnię Esmeraldy. Przynajmniej nie teraz.
Potem o dziwo dojechałem do centrum handlowego Dolphin Mall,
bez żadnych specjalnych przeszkód. Kilka razy jechałem zygzakami lub gwałtownie
się zatrzymywałem, na co dostawałem kilka porządnych trąbnięć od osoby jadącej
z tyłu.
Pomijając - Miami górowało nade mną wielkimi wieżowcami,
sklepami i ulicami, w dodatku zapełnionymi masą ludzi, w końcu dochodziła
dziesiąta. Wjechałem na parking przy centrum i zabezpieczyłem motor przed
kradzieżą w tak wielkim mieście. Wszedłem do centrum i od razu zaniemówiłem na
widok ozdób - i żeby było mało, świątecznych. Ach, jak ja uwielbiałem święta w
listopadzie. Przeszedłem koło ogromnej choinki i wyszukałem wzrokiem sklepu
jeździeckiego - wreszcie napotkałem wielkie logo "Cavallino Marino",
które od progu świeciło wypastowanymi kaskami i kolorową ilością kantarków. Przywitałem
się skinięciem głowy ze sprzedawcą Steve`m i ruszyłem w głąb jaskini
skrywającej konne tajemnice, od smaczków po kamizelki ochronne, w końcu był to
jeden z większych sklepów które znałem i największy w przeciągu kilku
kilometrów.
Od razu znalazłem dział przeznaczony dla kantarów, uwiązów,
derek i innych rzeczy potrzebnych do codziennego użytku w boksie czy na padoku.
Moim uważnym okiem wypatrzyłem wszystkie urodzinowe kolory i te które
podejrzewałem że spodobają się lubilantce - niebieski, żółtawy i blado różowy.
Pochwyciłem pięć kantarów; dwa niebieskie, dwa żółte i jeden różowy, jeśli
chodzi o szczegóły. Wyłapałem również piękny, skórzany w dodatku ciemnoczerwony
który po chwili namysłu wziąłem dla Jutrzenki - w końcu swój niedawny rozwaliła
na pastwisku bawiąc się z jakimś koniem. W mym pojemnym koszyku znalazły się
też derki tej samej ilości i tego samego koloru co kantary, po czym zajrzałem
do działu smakołykowego by z własnej kieszeni obdarzyć Alexandrę wiaderkiem
łakoci dla jej pupila.
Zapłaciłem wszystko w zgrabnym tempie po czym rozpocząłem
poszukiwania plastycznego sklepu. Znalazłem go dopiero po kwadransie latania po
piętrach. Po włożeniu do plecaka kilku farb do materiału, balonów i serpentyn,
dokupiłem obrus w pasmanterii czy gdzie się obrusy kupuje.
Żeby nie przedłużać wróciłem do akademii z kolejnym upadkiem
tym razem tuż przy bramie. Pozbierałem się szybko byleby tylko Esmeralda nie
zauważyła tego cudownego zdarzenia i ruszyłem (prowadząc motor) przed stajnię,
gdzie Esma ustawiała stół a Helen pełniła wartę przed Alex. Wszystko miało być
gotowe do 17:00 a była już 15. Pięć godzin w centrum handlowym? A przez te
godziny mógłbym tyle zrobić...
Odstawiłem ostrożnie motor na swoje miejsce ostatni raz
sprawdzając czy czegoś nie pominąłem. Miałem ogromną nadzieję że nie. Poszedłem
do dziewczyn i położyłem na trawie wszystkie zakupy z demonstracyjnym jękiem.
Helen obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem spod notatnika na którym coś
zakreślała.
- Nigdy więcej. - westchnąłem i opadłem pod ogrodzenie. -
Nie wiem jak wy to robicie i nie chce wiedzieć.
Po chwili Naomi przyszła z ciastami które ledwo niosła z
kuchni która w dodatku znajdowała się po drugiej stronie więc musiała
niezauważona przejść przez dziedziniec.
- Dobra wiadomość. - zawołała. - Alex pojechała
prawdopodobnie w teren godzinę temu więc mamy trochę czasu!
Wszyscy zaczęli przygotowania - rozłożenie jedzenia,
ozdobienie derek "Wszystkiego najlepszego" i te sprawy, a potem
ubierania dla kontrastu z derkami Don Karina, Eldorada, Magica, Power i Avery.
Wszystko skończyło się Happy End`em i Alexandra kiedy wróciła z terenu ze swoim
koniem była zachwycona. Zresztą my również, swoim efektem.
Gdy mijała osiemnasta połowa akademii również się dołączyła
do świętowania, więc mógłbym teraz zakończyć tą opowieść. Tak też zrobię.
Dostajesz 50 punktów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)