Dookoła widziałam jedynie zieleń drzew, mieszającą się z błękitem nieba. Red Velvet, gdyż tak petardzie było na imię, wystrzeliła prosto w stronę wysokich traw, które kończyły się ogromnym, iglastym lasem, zmieniającym się stopniowo w mieszany. Ostatnim momentem, który bardziej dokładnie zarejestrowałam, był ten, w którym Edward spadł z grzbietu Jutrzenki. Choć z pozoru, klacz wydawała się być najspokojniejsza na świecie, to w duchu modliłam się, aby mojemu towarzyszowi nic się nie stało.
Przyznam szczerze - nie wiedziałam co mam robić. Kurczowo trzymałam klacz na napiętym kontakcie, uczepiając się palcami jej gęstej grzywy. Powinnam się zawrócić, zobaczyć co z chłopakiem... Z drugiej strony, Jutrzenka też wymagała poszukiwań, po tym, jak uciekła w głąb lasu.
Chyba pierwszy raz od dłuższego czasu, nie pomyślałam tylko o sobie... To dziwne uczucie, kiedy orientujesz się, że coraz bardziej przypominasz człowieka.
Ciszę, która za pewne panowała w tamtym miejscu wcześniej, przerywał tęten kopyt, wręcz cwałującej klaczy. Obie oddychałyśmy szybko, głośno, z tym, że z jej pyska, dodatkowo wyciekała piana. Usiadłam mocniej w siodle, luzując co nieco wodze. Przegalopowałyśmy jeszcze kilkadziesiąt, dobrych metrów, zanim poczułam lekką, lecz widoczną różnicę. Przez dobrą chwilę, odnosiłam wrażenie, że klaczy znudziło się pędzenie bez celu. W tamtej chwili - nie było nic bardziej mylnego. Roznosiły co chwila kolejne strzały i, choć były już dużo cichsze - popędzały jedynie Red do dalszej ucieczki. Na zmianę - raz odmawiałam pacierz, innym razem rozglądałam się na boki, pocieszając się chociaż pięknym widokiem, aby dosłownie chwilę później mocować się z kobyłą, która nie dawała za wygraną. I tak, szepcząc do niej co chwile kojące słowa, dotarłyśmy aż na polanę - nigdy wcześniej na niej nie byłam, jednak warunki nie sprzyjały podziwianiu widoków.
Przed nami, dosłownie ni stąd, ni z owąd, wyrosła sporej wielkości kłoda. Pień rosłego, powalonego drzewa mierzył coś koło metra wysokości. Jednak, czy przeszkodziło to w jakikolwiek sposób mojemu wierzchowcowi? Oczywiście, że nie! Już wtedy, kiedy wyciągała mocno szyję do przodu, wiedziałam, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Jednym, zgrabnym susem przeszkoczyła przeszkodę, i gdyby nie to, że nie było to zamierzone, a jej tempo było wręcz zabójcze - zasługiwałaby na naprawdę solidne podziękowania, za poprawnie oddany skok ze sporym zapasem. Szkoda tylko, że ten jeden skok kosztował mnie tak wiele - równie zgrabnie, jak przeskoczyła przez przeszkodę, tak i pozbyła się mnie ze swego grzbietu. Pamiętam tylko, jak leciałam tuż nad jej szyją - ku mojemu szczęściu w nieszczęściu, lot nie trwał zbyt długo, a mi to i tak wystarczyło, aby dowiedzieć się, jak się lata...
~*~
Kiedy ponownie otworzyłam oczy, zorientowałam się, że dookoła już od dawna panuje mrok. Niebo było już wolne od obłoków, a jedynie gwiazdy, "pojawiające" się niby nagle, oświetlały mi jakkolwiek widok. Czując, jak trawa, poruszona wiatrem, co chwilę drażni mój policzek, uświadomiłam sobie dosadnie, gdzie się znajduję. Jeszcze nigdy, naprawdę nigdy, nie zrywałam się tak szybko na równe nogi. Choć było to ciężkie - chole*nie mocno pulsujący bark i prawdopodobnie zwichnięta kostka, momentalnie, wręcz w jednym momencie, dały o sobie znać. Dobra, rozumiem, bark boli - w końcu nieźle go obiłam, spadając na ziemię, ale żeby przy takim upadku, zwichnąć kostkę? Nie wiem, kim trzeba być, żeby się tak załatwić..
Dookoła mnie widziałam jedynie wysoką trawę, wcześniej przejechany przez nas las i dużo, naprawdę dużo kłod, przypominających tą, przez którą przeskoczyła Red. Właśnie, gdzie ona jest? Nie uśmiechało mi się zgubienie konia, który w dodatku w nijakim stopniu jest mój. Gryząc się cały czas po wewnętrznej stronie policzka, szłam przed siebie, mając nadzieję, że to właśnie tam uciekła. Co chwilę słyszałam trzaskanie gałęzi, szelest liści, odgłosy jakby kopyt... Wyobraźnia jak widać, lubi platać mi figle, tylko szkoda, że w takim momencie.
~*~
Chyba musiałam wyglądać jak idiotka, kiedy szłam przez las, nawołując to raz Red Velvet, innym razem Edwarda, czy też jego wierzchowca... Wydawało mi się to jedynym, logicznym rozwiązaniem, skoro nie znalazłam ich wcześniej.
Z każdym krokiem coraz bardziej opuszczała mnie nadzieja, aż do tego stopnia, że nie miałam jej wcale. Do tego, jakby tego wszystkiego było mało, do głowy przychodziły mi najgorsze scenariusze - fakt faktem, niezły strach mnie obleciał, kiedy już od ponad godziny sama krążyłam między drzewami... Może Edward odnalazł Jutrzenkę? W takim wypadku pewnie już dawno jest w Akademii, a jego klacz w swoim boksie.
Gdzieś tam, daleko, z tyłu głowy wiedziałam, że prędzej czy później, należał mi się taki mały kopniak od życia. Taka terapia szokowa, w bardzo namacalnej formie. W końcu, czując, że moja kostka nie da mi nigdzie dalej zawędrować, usiadłam pod pierwszym lepszym drzewem. Wolałam tam zostać i zamarznąć, aniżeli pomyśleć, coby mnie spotkało, gdybym wróciła do Akademii bez Velvet...
Edward? Wiem, wiem... Zepsułam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)