poniedziałek, 14 listopada 2016

Od Renee C.D Edwarda

- Weź mi nawet nic nie mów.. - westchnęłam, wpatrując się w księżyc, który jako jedyny już oświetlał nam drogę. To właśnie dzięki niemu dojrzałam więcej szczegółów zarówno na twarzy Edwarda, jak i u jego klaczy - no cóż, nie wyglądali najszczególniej dobrze, jednak wiedziałam, że sama pozostawiam sporo do życzenia. Za pewne, gdyby ktoś nas teraz dostrzegł... No, ja na miejscu tego kogoś, z miejsca wyzionęłabym ducha, co tu dużo mówić - potargane włosy, poobijane wszystkie możliwe części ciała, liczne zadrapania... - Wracajcie do Akademii, pewnie się martwią. - rzuciłam na odchodne, od tak wstając i ruszając w nieznanym nawet sobie kierunku - dałam się uwieść własnej intuicji, która podpowiadała mi, że za pewne Red Velvet właśnie pasie się na jakiejś pobliskiej łące. Choć byłam pewna, że chłopak posłucha moich zaleceń bez większego problemu, to ponownie - nie było nic bardziej mylnego! Szedł równym krokiem, próbując mnie dogonić z poobijaną folblutką. Słysząc ich za sobą, mimo wszystko coś we mnie pękło, a więc zatrzymałam się na chwilę, aby bez problemu podążali moim śladem.
- Widziałaś w którą stronę pobiegła? - odezwał się brunet, od czasu do czasu łapiąc się za głowę, za pewne będącą przyczyną jego złego samopoczucia - w końcu na nią spadł, i to tak całkiem konkretnie, więc czemu się dziwić? Kątem oka bacznie zerkał na Jutrzenkę, którą wciąż 'coś' ciągnęło w kierunku całkiem smacznie rosnącej trawy. W odpowiedzi jedynie pokręciłam z dezaprobatą głową, dalej rozglądając się za gniadą klaczą.
- Odkąd postanowiła przeskoczyć przez kłodę, to w zasadzie tyle ją widziałam. Wywiozła mnie na jakąś polanę i tyle. - zaklęłam pod nosem, po czym odwróciłam głowę w kierunku Edwarda - i tak, idąc bokiem, wciąż szukałam jej wzrokiem między drzewami, równocześnie starając się swoją postawą uciec przed wiatrem, który dmuchał w moje ledwo przykryte plecy. Chłopak cicho westchnął, widocznie strudzony faktem, że po upadku musiał jeszcze tyle przejść - z całego serca mu współczułam, równocześnie czując, jak prawie odpada mi kostka. Najchętniej bym ją ucięła i schowała gdzieś w rowie, nie wiem, no gdziekolwiek, byleby tak chole*ie nie pulsowała pod nawet najmniejszym naciskiem.

- Renee.. - szturchnął mnie w ramię chłopak, na co automatycznie przerzuciłam swe zielone tęczówki, wpatrując się w jego, ciemne - on jednak, zaszczycił mnie swoim spojrzeniem tylko przez krótką chwilę, wskazując w oddali półtora metrową postać. Tak - stała tam, w oddali Red Velvet, nasz gniady wybryk natury, oznaczony dużą, białą łatą na grzbiecie. Od razu cały entuzjazm wrócił, ból kostki odszedł w zapomnienie, a nogi już same pędziły w jej kierunku, nie czekając na mojego towarzysza. Tym razem, ku mojemu szczęściu w nieszczęściu, stała dalej w jednym miejscu, najspokojniej w świecie, świdrując moją, przykrytą mrokiem, zmęczoną postać.
Tak naprawdę, to w tamtym momencie nie wiedziałam, na kogo jestem bardziej zła - na samą siebie, bo wzięłam nowopoznaną klacz w teren, czy może powinnam winić Velvetównę? Jedyne, co było dla mnie pewne, to to, że prawda leży tam, gdzie leży.
Momentalnie ścisnęłam delikatnie, dookoła jej szyję, ciesząc się na sam jej widok - ta znowuż, zajęła się miętoleniem w pysku skrawka mojej koszulki, za co zganiłam ją wzrokiem. Po wymienieniu się szybkim czułościami, trzymając ją mocno za wodze, drugą ręką - wolną, poluzowałam jej popręg, po chwili zdejmując całe siodło. Na szczęście stała niezbyt wzruszona, podczas gdy ja obchodziłam ją całą dookoła - skrupulatnie doglądałam jej z każdej możliwej strony - spoglądałam, czy nie poobcierało ją siodło, albo co gorsza - nie kuleje. Widząc, że nic jej nie jest, poza wszędzie obecnym brudem, ponownie ją osiodłałam, mając pewność, że nic jej nie będzie.
- Wracamy? - wykrzyknął z oddali Edward, podczas gdy ja wkładałam stopę w strzemię, odbijając się, choć tą chorą, mocno drugą nogą. Poprawiłam jeszcze tylko strzemiona, które przy upadku mocno ucierpiały, po czym ruszyłam stępem w jego stronę, przypatrując się ruchom gniadoszki. Niestety, ale wiedziałam również, że gdyby coś jej było - mogłoby się to pokazać dopiero w kłusie.
- Postaraj się jej nie zabić po drodze - roześmiał się, widząc, jak bacznie obserwuję każde jej poczynania. Rzeczywiście - mało brakowało, abym wjechała do jakiejś rzeki i zatopiła w niej nas obie, tak raz, a dobrze.
- Chcę do domuu... - jęknęłam cicho, kiedy tylko wjechaliśmy na 'główną' drogę, teoretycznie prowadzącą do Akademii. Brunet zawtórował mi, idąc po lewym boku dosiadanej przeze mnie kobyły. Jutrzenka - choć była w ciągłym ruchu, prowadzona przez swojego właściciela, wolno i starannie stawiała każde kopyto, w dodatku z na wpół przymkniętymi powiekami. Na sam jej widok, człowiek robił się chole*nie śpiący. W dodatku drzewa kojąco szumiały, księżyc lekko świecił, Velvetka miała wygodne siodło... Gdyby nie to, że wrażeń jak na jeden dzień mi wystarczyło, chętnie bym zasnęła w tamtym momencie, jak zwykle nie robiąc sobie nic, z ewentualnych konsekwencji. Tak też, zabijałam chęć snu krótkimi ziewnięciami, które nie uciekły uwadze mego towarzysza.
- To, którędy teraz, śpiąca królewno? - prychnął pod nosem, zatrzymując się w idealnym środku rozwidlenia. Przetarłam lekko senne oczy, rozglądając się ułamek sekundy później dookoła - za nami był las, obok nas był las, przed nami był las. Jedna droga nie różniła się od drugiej, a tylko jedna była właściwa. Postukałam się delikatnie w pobrudzony, czarny kask (który nawiasem mówiąc, szedł do wywalenia), mając jakby nadzieję, że to w jakikolwiek sposób pomoże mi w przemyśleniach.
- Może tą? Ma ładniejsze kwiatki na poboczu. - wskazałam na lewą drogę, poprawiając się w siodle. Chłopak, słysząc moje uzasadnienie, wybuchł długim, niekontrolowanym śmiechem, który towarzyszył nam przez większą część powrotu. Na szczęście, intuicja mnie i tym razem nie zawiodła - po dłużących się już minutach marszu, dostrzegliśmy w oddali pierwsze zabudowania, niewątpliwie należące do jakże utęsknionej Akademii. Ponownie nadzieja w nas wstąpiła i, już bez zbędnego ociągania i jakichkolwiek przygód, dotarliśmy do stajni, w której już od dawna panował mrok. Zegar wskazywał godzinę trzecią trzydzieści, co było całkiem niezłym wynikiem - około tej godziny wyjechaliśmy z Akademii, z tym, że wtedy było południe. Rozstaliśmy się na dużym placu, znajdującym się przed największą stajnią - on poszedł odprowadzić i opatrzyć Jutrzenkę, podczas gdy ja wstąpiłam do stajni z Red, z zamiarem tego samego. Liczna ilość końskich łbów wystawała z poza swoich boksów, mając a nuż widelec nadzieję, że przyszła jakaś osoba, nosząca przedwczesne śniadanie. Jeszcze inne a to spały, a to rżały do prowadzonej przeze mnie klaczy, co zaburzało ostatecznie niknącą nadzieję, mówiącą o tym, że wydostaniemy się z tej przygody bez większego szwanku. Rozmowa z właścicielami była nieunikniona, jednakże.. Najpierw chciałam się przez chociaż chwilę wyspać i pomyśleć, co mogłabym im powiedzieć.
- Wchodźże szybciej.. - syknęłam nieco zniecierpliwiona do klaczy, która bardzo powolnymi, przesiąkniętymi dumą krokami, obwąchiwała każdy zakamarek swego lokum. - Ja rozumiem, wystałaś się tam na zewnątrz, ale współpracuj... - zdjęłam z jej grzbietu siodło, po czym szybkimi ruchami przeczesałam ją zgrzebłem, aby w choć najmniejszym stopniu, ale nadal znacznym, zaczęła przypominać w miarę zdrowego konia. No, przynajmniej fizycznie - co do jej zdrowia psychicznego, wciąż nie byłam tego do końca pewna. Potem wyczyściłam jej kopyta, zdjęłam pobrudzone do granic możliwości ogłowie i rzuciłam trochę siana, coby przetrwała do porannego karmienia. Równie szybko, jak weszłam do stajni, tak też z niej wyszłam - po ogarnięciu klaczy i odniesieniu jej sprzętu ruszyłam do innego budynku, w którym swój boks miała między innymi Jutrzenka, pośród innych, prywatnych koni.
Widząc Edwarda, klęczącego przy jej przednim kopycie, chrząknęłam nieznacznie, tak tylko, aby zwrócił uwagę, że weszłam do stajni. Chłopak na ten gest, wyprostował się, wstawając na proste nogi, po czym obrócił się w moją stronę. Ot tak, mamrocząc pod nosem podziękowania, objęłam go delikatnie dookoła, na co on posłał mi nieco zdziwione spojrzenie, upuszczając trzymaną w ręku kopystkę. Już miał coś powiedzieć, jednak skutecznie mu to utrudniłam.
- Nie pie*dol, tylko się przytulaj, bo kolejnej takiej okazji nie będzie. - zaśmiałam się cicho, kątem oka spoglądając na Jutrzenkę.

Edward? :33

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)