Próbowałem sobie przypomnieć kiedy ostatnio byłem w Głównej Stajni. Przychodziłem tu dosyć często lecz było to świeżo przed zapisaniem się do akademii, a kiedy teraz mam pod opieką dwoje nieznośnych folblutek zwyczajnie nie miałem po co. Dzięki bożonarodzeniowym zawodom mogłem ponownie przypomnieć sobie urok tego miejsca i urok stajennych koni. A przede wszystkim Rosabell.
Klacz przez te wszystkie minione miesiące nabrała do mnie wystarczająco dużego zaufania by przy każdej możliwej okazji nie skubać mnie w ramię. Mijały tygodnie a ta wredna staruszka dalej siedziała w tym samym boksie.
To nie jednak do niej dzisiaj szedłem. Jak już wspomniałem zbliżały się świąteczne zawody, a jako że nic ciekawszego w życiu nie miałem niż chodzenie na takowe, zapisałem się i ja. Konie były losowane a mi trafił się nie kto inny jak klacz, w dodatku której nie znam ani trochę.
Nie uszło mojej uwadze że w czternastym boksie czeka na mnie prawdziwa piękność. Nie żebym zdradzał Jutrzenkę i Jaskółkę oraz ich folblutowość ale achały-teńskie zawsze były wysoko w rankingu moich końskich upodobań. A Lemon należała do tych idealnych.
Wystawiła swoją zaciekawioną łepetynę znad drzwi i zerknęła na mnie z miłym zainteresowaniem. Nigdy wcześniej mnie nie widziała a ja teraz taszczę ze sobą jej sprzęt. Miała lśniącą, jabłkowitą maść więc nie było mi trudno wykryć zaklejki których tak doglądałem w ciemnej sierści Jutrzenki. Nie oponowała również i nie podgryzała mnie jak nowo narodzony źrebak, choć czasami przebierała niecierpliwie nogami.
Gdy już umościłem się wygodnie w jej siodle trudno mi było odzwyczaić się na ten jeden trening od angielskiej energii i wybuchowości. Co prawda Lemon szła żwawo przed siebie jednak były to ruchy pełne delikatności i gracji niczym u drogiego araba. Przy pierwszych okrążeniach zdarzało jej się opierać z moimi poleceniami, w końcu podobno odznaczała się niebywałą upartością ale jakoś udało mi się to w miarę stłumić.
Skakała równie idealnie - gdy tylko widziała przed sobą przeszkodę pędziła na nią tak jakby leżał koło niej stos najsoczystszych marchewek. Było to szczęście w nieszczęściu - nie trzeba ją było zmuszać do skoku, jednak zatrzymanie jej nie było łatwe.
Niestety nie miała tej dynamiczności którą posiadała Jutrzenka. Trudno się dziwić - to nie była Jutrzenka. Nie należała też do koni z wygodnym stępem choć nie było to specjalnie potrzebna umiejętność w skokach.
No ale chcąc nie chcąc musiałem się z tą jabłkowitą klaczą jakoś zaprzyjaźnić, by zająć wyższe miejsce. Co prawda nie poczuje tej samej satysfakcji jaką miewam przy wygranej z moim końskim pupilem, ale przynajmniej Lemon będzie miała okazję ozdobić swój boks nową rozetą.
*******
Minęło kilka tygodni od pierwszego treningu z achałką. Zdążyłem już rozpracować jej ruchy i nie obawiałem już jej się tak bardzo. Przynajmniej na razie.
Wziąłem głęboki wdech i poklepałem Lemon po szyi. Wyglądała bardzo uroczyście w korkach i z granatowymi owijkami transportowymi.
- Myślę że damy z siebie wszystko. - szepnąłem cicho i pogłaskałem ją po kości nosowej gdy szturchnęła mnie w ramię. Wprowadziłem ją na rampę przyczepy i uwiązałem koło jej dobrej przyjaciółki znad przeciwka, Sun, również achałki. Czekała nas godzinna podróż do stajni na drugim końcu Miami. Ta myśl nieco mnie przerażała jednak starałem się zachować spokój i resztki optymizmu. Usadowiłem się na siedzeniu pasażera, zostawiając tylne miejsca dla Naomi, która miała startować razem z Sun. Nie minęła chwila a już wtopiłem się w objęcia Morfeusza.
********
Stłumiłem ziewnięcie i wyskoczyłem z samochodu. Nogi ugięły mi się gdy stanąłem na parkingowym bruku - w końcu nie byłem przyzwyczajony do spania na siedząco bez możliwości rozciągnięcia się. Ruszyłem do bukmanki by otworzyć rampy, podczas kiedy moja towarzyszka podróży weszła z boku do środka. Gdy wyprowadziliśmy konie, w końcu mogłem się rozejrzeć.
Zdecydowanie powalała ogromem i klasą - wielki, szary budynek, długie padoki pnące się daleko, drewniane, jasne stajnie ... cóż, zdecydowanie nie była to byle jaka stajnia.
Odpięliśmy klacze i ruszyliśmy za resztą grupki za główny dom. Lemon rozglądała się z zaciekawieniem najwidoczniej czując nowe zapachy i widząc nowe konie na łąkach. Ja również byłem zafascynowany ośrodkiem - mimo że byliśmy na Florydzie gdzie chodzenie w zimę bez rękawów było zupełną normalką, to świąteczne ozdoby wszędzie porozwieszane dodawały typowo świątecznego i zimnego nastroju. Na płotach porozwieszane były kolorowe światełka (oczywiście daleko od zębów wierzchowców), sztuczne renifery czy pluszowe mikołaje wspinające się na okno.
- Dzień dobry! - usłyszałem czyiś głos, więc odwróciłem się gwałtownie. W naszą stronę szedł opasły mężczyzna z osiwiałą głową. Jego strój i nastrój mówił sam za siebie - zdecydowanie był to właściciel posiadłości. Idealnie przystrzyżony wąsik, jasny garniturek i czyste rączki. Brakowało jeszcze lampki wina. Serio, nie wiem czemu nie przypadł mi do gustu. Może dlatego że miał zbyt sztuczny, radosny uśmiech?
No w każdym razie i tak musiałem się grzecznie przywitać żeby nie zostać wywalonym na wycieraczkę. Uśmiechnąłem się więc pogodnie i razem z całą resztą, niczym wytrenowana grupa przedszkolna, również się przywitaliśmy.
- Zaprowadźcie wasze koniki do stajni, a potem możecie przyjść na ten największy plac. - wskazał na ujeżdżalnie przy lesie, gdzie już zebrał się spory tłumek i ćwiczyło już kilku jeźdźców. Po chwili właściciel dodał z równie sztucznym śmiechem: - Ah, gdzie moje maniery! Jestem Edward Hammilton. Witajcie w Hammilton Riding Academy!
Zaczynało przestawać mi się podobać swoje imię. Mam ogromną nadzieję, że jednak po prostu źle osądziłem tego gościa, ale z każdą sekundą wątpiłem w to coraz bardziej. Ale i tak po chwili ruszyliśmy do najbliższej stajni szukając tabliczki z imieniem naszych koni. Mój okazał się być na końcu koło Alexandry, która wprowadzała nowego angloaraba, który niedawno przyjechał do akademii (mówiąc niedawno miałem na myśli miesiąc temu ale ciii).
Zaraz potem przyszła Esma która zdeklarowała się do odebrania numerów startowych. Okazało się że byłem pierwszy z naszej akademii choć numerek miałem czternaście. Dosłyszałem się że startuje właśnie dziewiątka więc miałem czas na spokojne przygotowanie klaczy.
Wróciłem do samochodu po sprzęt i szczotki gdyż nie mogłem ich unieść razem z achałką depczącą mi po piętach.
- Teraz ładnie poproszę, nie wyrywaj się. - Lemon spojrzała na mnie wymownie, jakby próbowała powiedzieć: "Ja? Przecież zawsze stoję grzecznie, nie rozumiem o co ci chodzi". I faktycznie, poza kilkoma próbami wyrwania mi kopyta dała sobie spokojnie wyczesać już i tak czystą sierść oraz wydłubać błoto spod kopyt. Kiedy już skończyłem, okazało się że mój czas skrócił się do dziesięciu minut, więc już w trybie ekspresowym zarzuciłem jej czerwony, świąteczny czaprak z logiem akademii, równie obciachowe owijki oraz specjalnie wyszytą przez moją siostrę czapkę mikołajową w końskiej wersji. W końcu jak już są święta i jak mam się ośmieszyć, to na całego! Wyjechałem z boksu i piep*ząc regułę nie wsiadania na konia w stajni z niskim sufitem, jeszcze w środku znalazłem się w siodle Lemon. Czując na sobie ciężar jeźdźca i mając przed sobą wolny korytarz, ruszyła jeszcze szybszym stępem. Wyjechaliśmy z budynku i niemalże galopem pokonaliśmy odległość od rozprężalni. Już kilka osób z AMH`owym czaprakiem rozgrzewało swoje konie, jednak ja musiałem się spóźnić. I to wcale nie jest istotne że byłem pierwszym startującym. Co taaam.
Mógłbym przysiąc ze dwie minuty potem usłyszałem z głośników wyniki trzynastego uczestnika. Prawie bym nawet w to uwierzył, gdybym w przeciągu tych "dwóch minut" nie zdążył przegalopować trzech kółek i skoczyć pięć przeszkód.
- A teraz zapraszamy Edward`a Chase`a na Lemon z Akademii Magic Horse!
Czując na sobie wzrok widowni, zaczynałem swój cozawodowy rytuał tracenia panowania nad koniem. Nie znałem klaczy tak dobrze jak Jutrzenki, więc wykorzystała moje chwilowe rozproszenie i skoczyła w bok, przez co upadłem na jej szyję. Mrucząc pod nosem szybko złapałem równowagę i podjechałem do linii startu.
- O, widzę że pan Chase nie panuje najlepiej nad swoim koniem! - rozbrzmiał z głośników roześmiany głos pana Hammiltona.
- A pieprz się. - syknąłem pod nosem i zerknąłem na wielki ekran z monitoringiem. Przeszkody nie wyglądały na łatwe - przy każdej z nich była jakaś pstrokata, świąteczna ozdoba albo była obficie obsypana sztucznym śniegiem. Ciekaw byłem jak zmyje ten chemiczny puch z kopyt gdy otrę się o taki murek. No zobaczymy.
Ale gdy rozbrzmiał donośny dźwięk gwizdka, cały zły humor prysł. Achałka wyleciała do przodu napierając na wędzidło, niczym rasowy wyścigowiec. Dzięki bogu, miałem już wprawę z takimi narwańcami i nie skiełbasiłem przy pierwszej niebieskiej stacjonacie, która pojawiła się zupełnie nagle i szybko. Nawet nie zdążyłem nabrać rozpędu a przefrunęliśmy nad drągami i plastikowymi mikołajami. Lemonce najwyraźniej się to spodobało bo leciała do przodu jak torpeda w poszukiwaniu czegoś kolejnego do przeskoczenia.
- Stój, ty wiatronogi dzikusie. - prychnąłem i odchyliłem się jeszcze bardziej do tyłu, zmuszając ją do zwolnienia. Nie była specjalnie zadowolona, więc po dłuższym upieraniu się niczym małe dziecko, dała odpuścić i pokonała ostry zakręt równym galopem, by nie wyrąbać na zakręcie. Minęliśmy spory stawek i przeszkodę wodną, więc na szczęście wiedziałem co nas czeka. Chociaż w sumie nie był to powód do radości bo przeraziłem się jeszcze bardziej.
Drugą poprzeczką był o dziesięć centymetrów mniejszy okser, którego widząc, klacz wyrwała się z mojego żelaznego uścisku i poleciała na łeb na szyje. Już przy samej przeszkodzie udało mi się ją uspokoić i skoczyliśmy bez żadnych niepowołanych sytuacji. Oprócz zeskrobywania sztucznego śniegu z kopyt.
- Czasami zachowujesz się gorzej od mojej angielki. - zaśmiałem się. Koń chyba przyjął to jako komplement bo wydał z siebie radosne rżenie. Jechaliśmy żwawym galopem na następną plątaninę drążków, tym razem kopertę z wbitymi do doniczek laskami cukrowymi, jako imitacja bukietów kwiatów, często stawianych obok przeszkód. Nie było z nią większych kłopotów choć co prawda achałka straciła nieco zapału widząc walące po oczach barwy. Jadąc dalej minęliśmy zakręt za którym krył się w krzakach plastikowy renifer. Sam zadrżałem ze strachu, a co dopiero Lemon która po raz kolejny uskoczyła w bok. Poleciałem na szyję, tracąc równowagę własnym zszokowaniem. Pogładziłem ją delikatnie po szyi, mrucząc coś uspokajająco i zacząłem szukać kamery, która okazała się być idealnie na wprost mnie. Pokazałem im niezbyt przyzwoity gest palcem i ruszyłem dalej. Nigdy nie lubiłem tej stajni za ich za dużą ilość pstrokatych ozdóbek przy przeszkodach i za zachowanie jakim się szczycili jeźdźcy. Prawie każdy członek Hammilton Riding Academy świecił nowiutkimi, wymienianymi chyba co tydzień oficerkami, unosząc przy okazji brodę wysoko do nieba. Były co prawda wyjątki, ale zaczynałem mieć wrażenie że to już jest wyginiony gatunek.
Gdy już bez zbędnych przeszkód przeskoczyliśmy na razie najwyższy okser, jako ostatni z serii niebieskich, niemalże od razu byłem zmuszony nastawić się na niską, studwudziesto centymetrową stacjonatkę. Zaliczyliśmy również spory łuk przy którym mógłbym przysiąc że usłyszałem zgrzyt strzemion o ziemięjak zwykle to pewnie złudzenie ale cii, . Potem czekał nas czerwony szereg 6a i 6b - czułem że gdybym jej na to pozwolił, to Lemon przeskoczyłaby to za jednym razem. Buzowało od niej tyle energii że nawet bardzo uważny obserwator nie zauważyłby jej emocji, no chyba że tak jak ja siedziałby teraz na tym rozszalałbym, nieco przerażającym koniu w stroju świętego mikołaja.
- Następnym razem wezmę ci coś mniej obciachowego. - powiedziałem patrząc z rezygnacją na dyndający przede mną puchaty pompon. - Co powiesz na granatowy komplet? Pasuje do twojej jabłkowitości.
Co prawda przeszło mi przez głowę że już nigdy na nią nie wsiądę, w końcu na padoku czeka na mnie para pełnych energii folblutów, w stajni leniwa hucułka a tuż obok siwy, spokojny wałach który bądź co bądź też jest koniem i mimo swojej łagodności po tygodniu bezruchu będzie miał niezłą petardę w tyłku.
No ale nie przedłużając, przeskoczyliśmy ten fantazyjny, kolorowy szereg bez żadnych wymysłów choć z większą gracją. Wyjechaliśmy chwilowo z lasu na niewielką polanę na której wcześniej widziałem staw i rów. Faktycznie, widziałem już następny, siódmy numer choć dzieliła nas od niego jeszcze spora odległość. Mówiąc "spora" miałem na myśli kilka fouli w galopie. Dałem więc Lemonce wolną wodze co wykorzystała z miłą chęcią i już po dwóch sekundach znaleźliśmy się przy przeszkodzie, a raczej nad nią. Gdy frunęliśmy nad wodą nie mogłem się powstrzymać od spojrzenia w dół na taflę- i wyglądałem naprawdę idiotycznie. Serio. Wyobraźcie sobie gościa na jabłkowitym achale-tekińskim w najbardziej obciachowym, świątecznym stroju jakiego zdołacie wymyślić. To właśnie jestem ja.
Po odświeżającym obniżeniu swojej samooceny przejechałem przez dróżkę którą niedawno przejeżdżałem i dodałem łydki klaczy by nadgonić czas. Według planu który dostaliśmy trzy dni temu czekał nas właśnie długi łuk, po którym znajdzie się kolejny szereg. Pozwoliłem więc by mój towarzysz się rozpędził choć słyszałem że powoli traci siły a na jej szyi pojawiają się ciemne plamy. Przegalopowaliśmy przez skrzyżowanie dróg na którego końcu widziałem wysoką przeszkodę, tłum i pana Hammiltona, wciąż radośnie komentującego mój przejazd. Zanim się obejrzałem czekała nas pierwsza ciemnozielona poprzeczka z serii szeregu, na szczęście najniższego. Achałka zgrabnie pokonała tą, następną i trzecią przeszkodę, choć na końcu potknęła się o własne nogi i szturchnęła tylnymi kopytami drążek. Gdy już się oddaliliśmy zdążyłem się odwrócić i westchnąć w duchu. Drążek co prawda jeszcze się bujał, ale nie miał zamiaru spaść, dzięki bogu. Mimo tego Lemon wydała z siebie niezadowolone sapnięcie, jakby była na siebie zła. Zaśmiałem się pod nosem.
Przejechaliśmy przez środek toru, w stronę różowej części. Na wesołe rozpoczęcie serii, przywitał nas pstrokaty, bijący w oczy triple bars. Aniołki przyczepione do rogów nadawały całemu obrazowi komiki, ale spróbowałem powstrzymać się od kolejnej salwy prychnięć i śmiechu. Mimo że miałem dalej lekki uśmiech na twarzy i wytężałem wszystkie zmysły, za żadne skarby nie mogłem opanować drżenia rąk i przyśpieszonego bicia serca. Oblała mnie fala gorąca i dreszczu, wodze wyślizgiwały mi się z rąk. Klacz nie dostając ode mnie żadnych sygnałów, zdała się na własne kopyto, które w tym przypadku buzowało od pełnej energii. Wypruła do przodu, już układając nogi do cwału, a ja choć za wszelka cenę próbowałem zniweczyć jej pęd, panikowałem jeszcze bardziej. Triple bars zbliżał się z każdą sekundą i z każdą sekundą żołądek podchodził mi do gardła. Przeszkoda której obawiałem się najbardziej ze wszystkich, własnie stała przede mną, niby niewinna z wesołymi aniołkami i lampkami obwiniętymi wokół słupów. NIE MOŻNA się było jej bać, a jednak w głowie miałem tylko "Spadniesz! Wyglebisz sie! POKALECZYSZ I OKULEJESZ KONIA!" Moja przerośnięta duma i brak kontroli nad klaczą, spowodowały inaczej. Chciałem skończyć ten tor, mimo że wizja wypadku zdawała się być przerażająco realna. Wszystko zdawało się iść w zwolnionym tempie.
Stało się.
Może i rzeczy szalone to perełka życia. Może i bez ryzyka, świat byłby nudny. Są jednak granice. Ja te granice przekroczyłem.
Lemon, nie kontrolowana przez żadną siłę, długo nie rozwijała się nad sensem "przeskoczyć czy nie". Szła raczej za głosem serca, uwielbienia. Zrobiła to co kocha - przeskoczyła tą pierdol*ną przeszkodę.
A ja jej na to pozwoliłem.
Usłyszałem zgrzyt spadających drążków o ziemię i przeraźliwe rżenie konia. Przez 00000,5 sekund czułem jakbym latał, choć dalej widziałem przed sobą szarawą szyję klaczy. Lemon potknęła się i upadła na bok, ze mną na grzbiecie. Jęknąłem cicho gdy przygniotła całym swoim ciężarem moją nogę, znajdującą się w tym momencie pomiędzy jej ciałem a ziemią. Stopy wysunęły się ze strzemion samoczynnie i gdyby nie to że w ostatniej chwili, złapałem się grzywy udział w zawodach byłby zakończony.
Jeśli jednak czegoś się bardzo chce, granice się oddalą. Wystarczy skupić się na tyle, by nie zatracić w przerażeniu.
Achałka mocą swoich mięśni, mimo jeźdźca i mimo siodła, wstała. Za nic nie mam pojęcia jak to zrobiła. Ale zrobiła. Czasami nie mogę zrozumieć tych koni. Niby to nic nie rozumiejące stworzenia a tak naprawdę mądrzejsze od większości ludzkiej populacji.
Choć dyszała głośno i pociemniała, to uniosła wysoko głowę i pobiegła dalej, zostawiając za sobą turlające się, pstrokate drągi.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że Lemon naprawdę uwielbia skakać. Cóż, w końcu nic dziwnego; niektórzy lubią grać w piłkę, inni rysować a jeszcze inni jeździć na motorze. Ta jabłkowita achałka-teksańska ma zamiłowanie do skoków. Nie widziałem więc sensu w zatrzymanie jej radości.
Już nie chciałem wygrać tylko dla własnej satysfakcji i samooceny. Zdecydowanie ważniejsza była teraz ta klacz, choć nie była moim prywatnym, własnym koniem, tylko stajennym, które podobno są "słabsze", niektórych zdaniem. Tym koniom nie brakuje jednak nic, a już zdecydowanie umiejętności.
Skręciłem ostro na zakręcie jadąc równoległą leśną drogą do toru który już ominąłem i wsłuchując się w dynamiczny stukot końskich kopyt najechałem na groźnie wyglądający murek. Lemon najwyraźniej nie mogła dłużej czekać bo przeskoczyła z dużym zapasem, strzepując sławny, ozdobny śnieg. Zaraz potem po szybkim rozpędzie przez ułamek sekundy znajdowaliśmy się nad okserem, a potem jeszcze nad drugim, równie przerażającym. Został tylko zakręt dla zmęczenia i najwyższa przeszkoda kończąca zawody.
Nie wiem jakim cudem, ale odległość od ostatniej, kończącej wyścig stacjonaty, zmniejszyła się diametralnie w przeciągu może dwóch sekund. Lemon pewnie chciała zakończyć te zawody z nie mniejszą gracją, próbując przeprosić za doszczętne rozwalenie trippe bars`a, choć dla mnie zrobiła aż za wiele by przepraszać. Wygięła się w zgrabny łuk i przefrunęła nad stacjonatą, prosto w szalejący tłum.
Rozbrzmiał donośny aplauz, a ja ześlizgnąłem się na obolałych nogach na ziemię. Poklepałem łagodnie klacz po szyi i gdy nachyliła głowę by zawalczyć o głęboki oddech, szepnąłem:
- Dobry z ciebie koń. - uśmiechnąłem się nieśmiało i poprowadziłem Lemon na rozprężalnie. A pomyśleć że to wszystko działo się w przeciągu niecałych dwóch minut...
Czułem jak moje nogi ... stop, wróć. Czułem? To za dużo powiedziane. Miałem łydki jak z waty, zresztą wszystkie mięśnie tak cholernie bolały, że mógłbym przysiąc że ich nie mam, a już szczególnie prawej która pulsowała cholernym bólem, który zapewne miał się jeszcze ukazać w pełnej mocy. Zresztą moja jabłeczna przyjaciółka również nie była najszczęśliwsza i najpełniejsza energii. Gdy już znaleźliśmy się na obszernym placu, podprowadziłem klacz do płotu i ostatkami sił wskoczyłem na jej siodło. Podkłusowałem do uczestników z naszej akademii, wzrokiem szukając Alex. Na szczęście nie musiałem długo błądzić bo po chwili znalazł się przy mnie izabelowaty Versace.
- I jak poszło? - spytała, po czym zerknęła na naszą parę - dwa, obolałe piksele na tym ogromnym świecie. - Widzę że nie będzie łatwo.
- Jedna, mała rada. - powiedziałem tylko, uśmiechając się słabo. - Zapamiętaj sobie to na całe życie - strzeż się plastikowych reniferów i triple barsów.
I pozostawiając Alexandrę próbującą znaleźć ukryty sens w tym zdaniu, ruszyłem do stajni w poszukiwaniu zasłużonej derki i bananowego smakołyka, które należały się wiadrami dla tego magicznego konia.
Klacz przez te wszystkie minione miesiące nabrała do mnie wystarczająco dużego zaufania by przy każdej możliwej okazji nie skubać mnie w ramię. Mijały tygodnie a ta wredna staruszka dalej siedziała w tym samym boksie.
To nie jednak do niej dzisiaj szedłem. Jak już wspomniałem zbliżały się świąteczne zawody, a jako że nic ciekawszego w życiu nie miałem niż chodzenie na takowe, zapisałem się i ja. Konie były losowane a mi trafił się nie kto inny jak klacz, w dodatku której nie znam ani trochę.
Nie uszło mojej uwadze że w czternastym boksie czeka na mnie prawdziwa piękność. Nie żebym zdradzał Jutrzenkę i Jaskółkę oraz ich folblutowość ale achały-teńskie zawsze były wysoko w rankingu moich końskich upodobań. A Lemon należała do tych idealnych.
Wystawiła swoją zaciekawioną łepetynę znad drzwi i zerknęła na mnie z miłym zainteresowaniem. Nigdy wcześniej mnie nie widziała a ja teraz taszczę ze sobą jej sprzęt. Miała lśniącą, jabłkowitą maść więc nie było mi trudno wykryć zaklejki których tak doglądałem w ciemnej sierści Jutrzenki. Nie oponowała również i nie podgryzała mnie jak nowo narodzony źrebak, choć czasami przebierała niecierpliwie nogami.
Gdy już umościłem się wygodnie w jej siodle trudno mi było odzwyczaić się na ten jeden trening od angielskiej energii i wybuchowości. Co prawda Lemon szła żwawo przed siebie jednak były to ruchy pełne delikatności i gracji niczym u drogiego araba. Przy pierwszych okrążeniach zdarzało jej się opierać z moimi poleceniami, w końcu podobno odznaczała się niebywałą upartością ale jakoś udało mi się to w miarę stłumić.
Skakała równie idealnie - gdy tylko widziała przed sobą przeszkodę pędziła na nią tak jakby leżał koło niej stos najsoczystszych marchewek. Było to szczęście w nieszczęściu - nie trzeba ją było zmuszać do skoku, jednak zatrzymanie jej nie było łatwe.
Niestety nie miała tej dynamiczności którą posiadała Jutrzenka. Trudno się dziwić - to nie była Jutrzenka. Nie należała też do koni z wygodnym stępem choć nie było to specjalnie potrzebna umiejętność w skokach.
No ale chcąc nie chcąc musiałem się z tą jabłkowitą klaczą jakoś zaprzyjaźnić, by zająć wyższe miejsce. Co prawda nie poczuje tej samej satysfakcji jaką miewam przy wygranej z moim końskim pupilem, ale przynajmniej Lemon będzie miała okazję ozdobić swój boks nową rozetą.
*******
Minęło kilka tygodni od pierwszego treningu z achałką. Zdążyłem już rozpracować jej ruchy i nie obawiałem już jej się tak bardzo. Przynajmniej na razie.
Wziąłem głęboki wdech i poklepałem Lemon po szyi. Wyglądała bardzo uroczyście w korkach i z granatowymi owijkami transportowymi.

********
Stłumiłem ziewnięcie i wyskoczyłem z samochodu. Nogi ugięły mi się gdy stanąłem na parkingowym bruku - w końcu nie byłem przyzwyczajony do spania na siedząco bez możliwości rozciągnięcia się. Ruszyłem do bukmanki by otworzyć rampy, podczas kiedy moja towarzyszka podróży weszła z boku do środka. Gdy wyprowadziliśmy konie, w końcu mogłem się rozejrzeć.
Zdecydowanie powalała ogromem i klasą - wielki, szary budynek, długie padoki pnące się daleko, drewniane, jasne stajnie ... cóż, zdecydowanie nie była to byle jaka stajnia.
Odpięliśmy klacze i ruszyliśmy za resztą grupki za główny dom. Lemon rozglądała się z zaciekawieniem najwidoczniej czując nowe zapachy i widząc nowe konie na łąkach. Ja również byłem zafascynowany ośrodkiem - mimo że byliśmy na Florydzie gdzie chodzenie w zimę bez rękawów było zupełną normalką, to świąteczne ozdoby wszędzie porozwieszane dodawały typowo świątecznego i zimnego nastroju. Na płotach porozwieszane były kolorowe światełka (oczywiście daleko od zębów wierzchowców), sztuczne renifery czy pluszowe mikołaje wspinające się na okno.
- Dzień dobry! - usłyszałem czyiś głos, więc odwróciłem się gwałtownie. W naszą stronę szedł opasły mężczyzna z osiwiałą głową. Jego strój i nastrój mówił sam za siebie - zdecydowanie był to właściciel posiadłości. Idealnie przystrzyżony wąsik, jasny garniturek i czyste rączki. Brakowało jeszcze lampki wina. Serio, nie wiem czemu nie przypadł mi do gustu. Może dlatego że miał zbyt sztuczny, radosny uśmiech?
No w każdym razie i tak musiałem się grzecznie przywitać żeby nie zostać wywalonym na wycieraczkę. Uśmiechnąłem się więc pogodnie i razem z całą resztą, niczym wytrenowana grupa przedszkolna, również się przywitaliśmy.
- Zaprowadźcie wasze koniki do stajni, a potem możecie przyjść na ten największy plac. - wskazał na ujeżdżalnie przy lesie, gdzie już zebrał się spory tłumek i ćwiczyło już kilku jeźdźców. Po chwili właściciel dodał z równie sztucznym śmiechem: - Ah, gdzie moje maniery! Jestem Edward Hammilton. Witajcie w Hammilton Riding Academy!
Zaczynało przestawać mi się podobać swoje imię. Mam ogromną nadzieję, że jednak po prostu źle osądziłem tego gościa, ale z każdą sekundą wątpiłem w to coraz bardziej. Ale i tak po chwili ruszyliśmy do najbliższej stajni szukając tabliczki z imieniem naszych koni. Mój okazał się być na końcu koło Alexandry, która wprowadzała nowego angloaraba, który niedawno przyjechał do akademii (mówiąc niedawno miałem na myśli miesiąc temu ale ciii).
Zaraz potem przyszła Esma która zdeklarowała się do odebrania numerów startowych. Okazało się że byłem pierwszy z naszej akademii choć numerek miałem czternaście. Dosłyszałem się że startuje właśnie dziewiątka więc miałem czas na spokojne przygotowanie klaczy.
Wróciłem do samochodu po sprzęt i szczotki gdyż nie mogłem ich unieść razem z achałką depczącą mi po piętach.

Mógłbym przysiąc ze dwie minuty potem usłyszałem z głośników wyniki trzynastego uczestnika. Prawie bym nawet w to uwierzył, gdybym w przeciągu tych "dwóch minut" nie zdążył przegalopować trzech kółek i skoczyć pięć przeszkód.
- A teraz zapraszamy Edward`a Chase`a na Lemon z Akademii Magic Horse!

- O, widzę że pan Chase nie panuje najlepiej nad swoim koniem! - rozbrzmiał z głośników roześmiany głos pana Hammiltona.
- A pieprz się. - syknąłem pod nosem i zerknąłem na wielki ekran z monitoringiem. Przeszkody nie wyglądały na łatwe - przy każdej z nich była jakaś pstrokata, świąteczna ozdoba albo była obficie obsypana sztucznym śniegiem. Ciekaw byłem jak zmyje ten chemiczny puch z kopyt gdy otrę się o taki murek. No zobaczymy.
Ale gdy rozbrzmiał donośny dźwięk gwizdka, cały zły humor prysł. Achałka wyleciała do przodu napierając na wędzidło, niczym rasowy wyścigowiec. Dzięki bogu, miałem już wprawę z takimi narwańcami i nie skiełbasiłem przy pierwszej niebieskiej stacjonacie, która pojawiła się zupełnie nagle i szybko. Nawet nie zdążyłem nabrać rozpędu a przefrunęliśmy nad drągami i plastikowymi mikołajami. Lemonce najwyraźniej się to spodobało bo leciała do przodu jak torpeda w poszukiwaniu czegoś kolejnego do przeskoczenia.
- Stój, ty wiatronogi dzikusie. - prychnąłem i odchyliłem się jeszcze bardziej do tyłu, zmuszając ją do zwolnienia. Nie była specjalnie zadowolona, więc po dłuższym upieraniu się niczym małe dziecko, dała odpuścić i pokonała ostry zakręt równym galopem, by nie wyrąbać na zakręcie. Minęliśmy spory stawek i przeszkodę wodną, więc na szczęście wiedziałem co nas czeka. Chociaż w sumie nie był to powód do radości bo przeraziłem się jeszcze bardziej.
Drugą poprzeczką był o dziesięć centymetrów mniejszy okser, którego widząc, klacz wyrwała się z mojego żelaznego uścisku i poleciała na łeb na szyje. Już przy samej przeszkodzie udało mi się ją uspokoić i skoczyliśmy bez żadnych niepowołanych sytuacji. Oprócz zeskrobywania sztucznego śniegu z kopyt.
- Czasami zachowujesz się gorzej od mojej angielki. - zaśmiałem się. Koń chyba przyjął to jako komplement bo wydał z siebie radosne rżenie. Jechaliśmy żwawym galopem na następną plątaninę drążków, tym razem kopertę z wbitymi do doniczek laskami cukrowymi, jako imitacja bukietów kwiatów, często stawianych obok przeszkód. Nie było z nią większych kłopotów choć co prawda achałka straciła nieco zapału widząc walące po oczach barwy. Jadąc dalej minęliśmy zakręt za którym krył się w krzakach plastikowy renifer. Sam zadrżałem ze strachu, a co dopiero Lemon która po raz kolejny uskoczyła w bok. Poleciałem na szyję, tracąc równowagę własnym zszokowaniem. Pogładziłem ją delikatnie po szyi, mrucząc coś uspokajająco i zacząłem szukać kamery, która okazała się być idealnie na wprost mnie. Pokazałem im niezbyt przyzwoity gest palcem i ruszyłem dalej. Nigdy nie lubiłem tej stajni za ich za dużą ilość pstrokatych ozdóbek przy przeszkodach i za zachowanie jakim się szczycili jeźdźcy. Prawie każdy członek Hammilton Riding Academy świecił nowiutkimi, wymienianymi chyba co tydzień oficerkami, unosząc przy okazji brodę wysoko do nieba. Były co prawda wyjątki, ale zaczynałem mieć wrażenie że to już jest wyginiony gatunek.
Gdy już bez zbędnych przeszkód przeskoczyliśmy na razie najwyższy okser, jako ostatni z serii niebieskich, niemalże od razu byłem zmuszony nastawić się na niską, studwudziesto centymetrową stacjonatkę. Zaliczyliśmy również spory łuk przy którym mógłbym przysiąc że usłyszałem zgrzyt strzemion o ziemię
- Następnym razem wezmę ci coś mniej obciachowego. - powiedziałem patrząc z rezygnacją na dyndający przede mną puchaty pompon. - Co powiesz na granatowy komplet? Pasuje do twojej jabłkowitości.
Co prawda przeszło mi przez głowę że już nigdy na nią nie wsiądę, w końcu na padoku czeka na mnie para pełnych energii folblutów, w stajni leniwa hucułka a tuż obok siwy, spokojny wałach który bądź co bądź też jest koniem i mimo swojej łagodności po tygodniu bezruchu będzie miał niezłą petardę w tyłku.

Po odświeżającym obniżeniu swojej samooceny przejechałem przez dróżkę którą niedawno przejeżdżałem i dodałem łydki klaczy by nadgonić czas. Według planu który dostaliśmy trzy dni temu czekał nas właśnie długi łuk, po którym znajdzie się kolejny szereg. Pozwoliłem więc by mój towarzysz się rozpędził choć słyszałem że powoli traci siły a na jej szyi pojawiają się ciemne plamy. Przegalopowaliśmy przez skrzyżowanie dróg na którego końcu widziałem wysoką przeszkodę, tłum i pana Hammiltona, wciąż radośnie komentującego mój przejazd. Zanim się obejrzałem czekała nas pierwsza ciemnozielona poprzeczka z serii szeregu, na szczęście najniższego. Achałka zgrabnie pokonała tą, następną i trzecią przeszkodę, choć na końcu potknęła się o własne nogi i szturchnęła tylnymi kopytami drążek. Gdy już się oddaliliśmy zdążyłem się odwrócić i westchnąć w duchu. Drążek co prawda jeszcze się bujał, ale nie miał zamiaru spaść, dzięki bogu. Mimo tego Lemon wydała z siebie niezadowolone sapnięcie, jakby była na siebie zła. Zaśmiałem się pod nosem.
Przejechaliśmy przez środek toru, w stronę różowej części. Na wesołe rozpoczęcie serii, przywitał nas pstrokaty, bijący w oczy triple bars. Aniołki przyczepione do rogów nadawały całemu obrazowi komiki, ale spróbowałem powstrzymać się od kolejnej salwy prychnięć i śmiechu. Mimo że miałem dalej lekki uśmiech na twarzy i wytężałem wszystkie zmysły, za żadne skarby nie mogłem opanować drżenia rąk i przyśpieszonego bicia serca. Oblała mnie fala gorąca i dreszczu, wodze wyślizgiwały mi się z rąk. Klacz nie dostając ode mnie żadnych sygnałów, zdała się na własne kopyto, które w tym przypadku buzowało od pełnej energii. Wypruła do przodu, już układając nogi do cwału, a ja choć za wszelka cenę próbowałem zniweczyć jej pęd, panikowałem jeszcze bardziej. Triple bars zbliżał się z każdą sekundą i z każdą sekundą żołądek podchodził mi do gardła. Przeszkoda której obawiałem się najbardziej ze wszystkich, własnie stała przede mną, niby niewinna z wesołymi aniołkami i lampkami obwiniętymi wokół słupów. NIE MOŻNA się było jej bać, a jednak w głowie miałem tylko "Spadniesz! Wyglebisz sie! POKALECZYSZ I OKULEJESZ KONIA!" Moja przerośnięta duma i brak kontroli nad klaczą, spowodowały inaczej. Chciałem skończyć ten tor, mimo że wizja wypadku zdawała się być przerażająco realna. Wszystko zdawało się iść w zwolnionym tempie.
Stało się.
Może i rzeczy szalone to perełka życia. Może i bez ryzyka, świat byłby nudny. Są jednak granice. Ja te granice przekroczyłem.
Lemon, nie kontrolowana przez żadną siłę, długo nie rozwijała się nad sensem "przeskoczyć czy nie". Szła raczej za głosem serca, uwielbienia. Zrobiła to co kocha - przeskoczyła tą pierdol*ną przeszkodę.

Usłyszałem zgrzyt spadających drążków o ziemię i przeraźliwe rżenie konia. Przez 00000,5 sekund czułem jakbym latał, choć dalej widziałem przed sobą szarawą szyję klaczy. Lemon potknęła się i upadła na bok, ze mną na grzbiecie. Jęknąłem cicho gdy przygniotła całym swoim ciężarem moją nogę, znajdującą się w tym momencie pomiędzy jej ciałem a ziemią. Stopy wysunęły się ze strzemion samoczynnie i gdyby nie to że w ostatniej chwili, złapałem się grzywy udział w zawodach byłby zakończony.
Jeśli jednak czegoś się bardzo chce, granice się oddalą. Wystarczy skupić się na tyle, by nie zatracić w przerażeniu.
Achałka mocą swoich mięśni, mimo jeźdźca i mimo siodła, wstała. Za nic nie mam pojęcia jak to zrobiła. Ale zrobiła. Czasami nie mogę zrozumieć tych koni. Niby to nic nie rozumiejące stworzenia a tak naprawdę mądrzejsze od większości ludzkiej populacji.
Choć dyszała głośno i pociemniała, to uniosła wysoko głowę i pobiegła dalej, zostawiając za sobą turlające się, pstrokate drągi.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że Lemon naprawdę uwielbia skakać. Cóż, w końcu nic dziwnego; niektórzy lubią grać w piłkę, inni rysować a jeszcze inni jeździć na motorze. Ta jabłkowita achałka-teksańska ma zamiłowanie do skoków. Nie widziałem więc sensu w zatrzymanie jej radości.
Już nie chciałem wygrać tylko dla własnej satysfakcji i samooceny. Zdecydowanie ważniejsza była teraz ta klacz, choć nie była moim prywatnym, własnym koniem, tylko stajennym, które podobno są "słabsze", niektórych zdaniem. Tym koniom nie brakuje jednak nic, a już zdecydowanie umiejętności.
Skręciłem ostro na zakręcie jadąc równoległą leśną drogą do toru który już ominąłem i wsłuchując się w dynamiczny stukot końskich kopyt najechałem na groźnie wyglądający murek. Lemon najwyraźniej nie mogła dłużej czekać bo przeskoczyła z dużym zapasem, strzepując sławny, ozdobny śnieg. Zaraz potem po szybkim rozpędzie przez ułamek sekundy znajdowaliśmy się nad okserem, a potem jeszcze nad drugim, równie przerażającym. Został tylko zakręt dla zmęczenia i najwyższa przeszkoda kończąca zawody.
Nie wiem jakim cudem, ale odległość od ostatniej, kończącej wyścig stacjonaty, zmniejszyła się diametralnie w przeciągu może dwóch sekund. Lemon pewnie chciała zakończyć te zawody z nie mniejszą gracją, próbując przeprosić za doszczętne rozwalenie trippe bars`a, choć dla mnie zrobiła aż za wiele by przepraszać. Wygięła się w zgrabny łuk i przefrunęła nad stacjonatą, prosto w szalejący tłum.
Rozbrzmiał donośny aplauz, a ja ześlizgnąłem się na obolałych nogach na ziemię. Poklepałem łagodnie klacz po szyi i gdy nachyliła głowę by zawalczyć o głęboki oddech, szepnąłem:
- Dobry z ciebie koń. - uśmiechnąłem się nieśmiało i poprowadziłem Lemon na rozprężalnie. A pomyśleć że to wszystko działo się w przeciągu niecałych dwóch minut...
Czułem jak moje nogi ... stop, wróć. Czułem? To za dużo powiedziane. Miałem łydki jak z waty, zresztą wszystkie mięśnie tak cholernie bolały, że mógłbym przysiąc że ich nie mam, a już szczególnie prawej która pulsowała cholernym bólem, który zapewne miał się jeszcze ukazać w pełnej mocy. Zresztą moja jabłeczna przyjaciółka również nie była najszczęśliwsza i najpełniejsza energii. Gdy już znaleźliśmy się na obszernym placu, podprowadziłem klacz do płotu i ostatkami sił wskoczyłem na jej siodło. Podkłusowałem do uczestników z naszej akademii, wzrokiem szukając Alex. Na szczęście nie musiałem długo błądzić bo po chwili znalazł się przy mnie izabelowaty Versace.
- I jak poszło? - spytała, po czym zerknęła na naszą parę - dwa, obolałe piksele na tym ogromnym świecie. - Widzę że nie będzie łatwo.
- Jedna, mała rada. - powiedziałem tylko, uśmiechając się słabo. - Zapamiętaj sobie to na całe życie - strzeż się plastikowych reniferów i triple barsów.
I pozostawiając Alexandrę próbującą znaleźć ukryty sens w tym zdaniu, ruszyłem do stajni w poszukiwaniu zasłużonej derki i bananowego smakołyka, które należały się wiadrami dla tego magicznego konia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)