środa, 14 grudnia 2016

Od Noah'a do Marceline + zadanie 6

Z niewiadomych powodów droga do stajni dłużyła mi się niemiłosiernie. Dróżka, zazwyczaj pokonywana w przeciągu krótkich, ledwo zapamiętywalnych minut, tym razem wydawała się być znacznie dłuższa, aniżeli była jeszcze dzień wcześniej. Jakby tych wszystkich uniedogodnień było mało, cała zawartość z mojej siatki potoczyła się na mokrą, pokrytą błotem trawę. Ni stąd, ni zowąd, jakże pocieszne psy odpowiednio zajęły się marchewkami, choć miały one w założeniu trafić do końskich żłobów - z początku nawet chciałem gonić te zapchlone stworzenia, jednakże ich spryt przewyższył moją zaniedbaną kondycję. Gryząc się więc po wewnętrznej stronie policzka, aby przypadkiem nie palnąć pod nosem kilku niecenzuralnych słów, z przynajmniej zewnętrznym spokojem obserwowałem, jak psy odbiegają w stronę pastwisk pokrytych gęstą mgłą. Dopiero wtedy, pierwszy raz tamtego poranka zdałem sobie sprawę, że jest naprawdę wcześnie. Nikt nie szwędał się po stajniach - właściwie to nigdzie nie było żadnej żywej duszy, która chodziłaby na dwóch nogach. Było grubo przed pierwszym karmieniem, ale co tam! Jak gdyby nigdy nic, nie przejmując się ani melancholijną pogodą, ani brakiem towarzystwa (widocznie przyzwyczaiłem się, że zawsze ktoś mruczy mi coś za plecami), wkroczyłem do największej ze stajni w celu zabrania wiadra, pozostawionego tam przeze mnie dzień wcześniej. Mając nadzieję, że historia z pomarańczowymi warzywami jest zdecydowanie wystarczająca, jak na poziom złej passy jednego dnia, ostrożnie człapałem z niesionymi wysłodkami, aby przynajmniej one nie wywinęły mi żadnego numeru.
Jak wiadomo - nadzieja matką głupich. Już byłem tak blisko wyjścia, wręcz przekraczałem już próg, kiedy rączka odpadła od plastikowego pojemnika. Większa część zawartości posypała się po niezamiecionym, lekko mówiąc brudnawym podłożu, dając mi tym samym niezłe pole do popisu, jeśli chodzi o sprzątanie.Szybko pozamiatałem z podłogi buraczaną papkę, tym razem nie wstrzymując się przed wulgaryzmami - klnąłem jak szewc, widząc, jak praktycznie najważniejsza część śniadania mego konia ląduje w koszu... Nie widząc innego wyjścia, kierowałem się do drugiej stajni - zamieszkiwanej przez prywaciaki, z tym co jeszcze tylko mi pozostało. Wtedy spotkał mnie kolejny, niestety poważniejszy zawód - boks Catcher'a otwarty był na oścież, a na dodatek pusty. Ściółka z niego wlokła się przez połowę korytarza, jednakże ślad urywał się w pewnym momencie, pozbawiając mnie jakiejkolwiek nadziei.
Zaglądnąwszy w głąb opustoszałego boksu, naszła mnie jedna, na tamten moment najbardziej logiczna i realna opcja - z racji, że jak sam zdążyłem dostrzec, pastwiska były puste, to a nuż widelec znalazł inny sposób, aby dotrzeć do jedzenia. Oglądnąłem więc każdy, nawet najmniejszy i najbardziej niepozorny boks w każdej ze stajni, a także paszarnię i namiot z sianem. Wszędzie jednakże było cicho, bez jakiegokolwiek śladu pobytu holsztyna. Wtedy nastał moment, w którym kompletnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Stałem na środku jednego z placów niczym taki pozbawionym uczuć, nieświadomy niczego kołek, obracając w ręku telefonem. Chciałem podzwonić po najbliższych stajniach, o coś się popytać... Jedynym, drobnym problemem był fakt, że nie miałem żadnych potrzebnych numerów, a i na naszej portierni świeciło pustkami, z racji wczesnej pory.
Ostatnimi, działającymi jeszcze szarymi komórkami dowlokłem się z powrotem do stajni, tym razem zatrzymując się przy boksie Melissy. Nigdy nie była zadowolona z mojej obecności przy jej boku, a szczególnie w tamtym momencie - była o jednej, niewielkiej porcji siana, podczas gdy inne konie były pozostawione same sobie, w świętym spokoju. Jednakże, niezbyt przejmowałem się jej osobliwym charakteriem, ot tak naruszając jej nietykalną, wręcz nieprzekraczalną sferę osobistą. Już miała kłapnąć zębami tuż nad moim ramieniem, jednakże mój refleks, na całe szczęście mnie wtedy nie zawiódł - niewiele mogła zrobić z metalowym wędzidłem w pysku. Chwilę później siedziałem już na jej jelenim, niestety brudnawym z lewej strony grzbiecie, uprzednio informując przypadkowego stajennego o zaginięciu gniadosza. Dzięki temu miałem prawie stuprocentową pewność, że gdyby a nuż widelec zjawiłby się w okolicach akademii, to zostałby przez kogoś złapany - w końcu za coś im płacom.

Normalne (lub chociaż w pewnym stopniu) osoby zwróciłyby uwagę na widok, jaki ja miałem zafundowany tamtego ranka. Artyści za pewne chwyciliby za pierwsze lepsze skrawki papieru, tylko po to, aby nabazgrać kilka, delikatnie oszronionych drzew i leśną dróżkę, choć z początku nie było jej widać, co znowuż było sprawką mgły. Ludzie lubiący się z obiektywem rozstawiliby swoje statywy, czy kij wie co jeszcze, szukając odpowiedniego miejsca, aby uchwycić jeden z piękniejszych momentów, zafundowany przez Matkę Naturę. Co jednak robiłem ja? Dosiadałem usyfionego, jeleniego luzytana, w dodatku bez kasku. Wytykałem sobie przy każdej możliwej okazji to zaniechanie - nie było chyba takiego konia w promieniu promila, któryby miał w zwyczaju odwalanie takiego cyrku, jaki Melissa funduje jeźdźcu przy każdej sposobności. Zacząwszy od kopania, podszczypywania i ogólnych uprzejmości w boksie, skończywszy na baranach, świecach i innych akrobacjach z jeźdźcem na grzbiecie. W normalnych okolicznościach siedziałbym cały spięty, skupiony tylko na tym, aby utrzymać siebie i niezrównoważoną klacz przy życiu - w tamtym momencie mój wewnętrzny GPS ustawiony był na znalezienie Dreamer'a, choć z każdym, niepewnym krokiem, wydawało się to być coraz bardziej nierealne. W głowie czaiły mi się najgorsze scenariusze, czekające jakby tylko na to, że choć na chwilę uruchomię swą zakurzoną wyobraźnię, aby to one mogły zająć moje myśli - co jeśli? Znając jego totalne nieogarnięcie, obawiałem się, że mógł wylądować pod kołami, gdyż miał w zwyczaju stanie na środku drogi niczym słup soli.
Właściwie to w pewnym momencie miałem już zawracać, sam nie wiedząc, dlaczego. Jednakże, dzięki Bogu, Melissa jakby przewidziała mój pomysł i nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, wypruła do przodu, ciągnąc mnie w stronę jeziora, na szczęście będącego całkiem niedaleko. Już miałem piszczeć jak dziecko z radości, kiedy to ujrzałem stojącego na piasku holsztyna, jak gdyby nigdy nic skubiącego się po łopatce. Widząc jednakże osobę, która przyczyniła się do odnalezienia ogiera nie wiedziałem, jak zareagować. Najchętniej wróciłbym do akademii, ale po prostu się nie dało. Przede mną stała, o zgrozo, Marceline, w stosunku do której od dobrego momentu miewałem mieszane uczucia. Jedno było pewne - dziewczynie należały się solidne podziękowania. Szkoda tylko, że słowa jakby mi gdzieś ugrzęzły, przez dobrą chwilę nie wychodząc z mych ust.


<Marcy? >

Dostajesz 35 punktów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)