Z niewiadomych powodów droga do stajni dłużyła mi się
niemiłosiernie. Dróżka, zazwyczaj pokonywana w przeciągu krótkich, ledwo
zapamiętywalnych minut, tym razem wydawała się być znacznie dłuższa, aniżeli
była jeszcze dzień wcześniej. Jakby tych wszystkich uniedogodnień było mało,
cała zawartość z mojej siatki potoczyła się na mokrą, pokrytą błotem trawę. Ni
stąd, ni zowąd, jakże pocieszne psy odpowiednio zajęły się marchewkami, choć
miały one w założeniu trafić do końskich żłobów - z początku nawet chciałem
gonić te zapchlone stworzenia, jednakże ich spryt przewyższył moją zaniedbaną
kondycję. Gryząc się więc po wewnętrznej stronie policzka, aby przypadkiem nie
palnąć pod nosem kilku niecenzuralnych słów, z przynajmniej zewnętrznym
spokojem obserwowałem, jak psy odbiegają w stronę pastwisk pokrytych gęstą
mgłą. Dopiero wtedy, pierwszy raz tamtego poranka zdałem sobie sprawę, że jest
naprawdę wcześnie. Nikt nie szwędał się po stajniach - właściwie to nigdzie nie
było żadnej żywej duszy, która chodziłaby na dwóch nogach. Było grubo przed
pierwszym karmieniem, ale co tam! Jak gdyby nigdy nic, nie przejmując się ani
melancholijną pogodą, ani brakiem towarzystwa (widocznie przyzwyczaiłem się, że
zawsze ktoś mruczy mi coś za plecami), wkroczyłem do największej ze stajni w
celu zabrania wiadra, pozostawionego tam przeze mnie dzień wcześniej. Mając
nadzieję, że historia z pomarańczowymi warzywami jest zdecydowanie
wystarczająca, jak na poziom złej passy jednego dnia, ostrożnie człapałem z
niesionymi wysłodkami, aby przynajmniej one nie wywinęły mi żadnego numeru.
Jak wiadomo - nadzieja matką głupich. Już byłem tak blisko
wyjścia, wręcz przekraczałem już próg, kiedy rączka odpadła od plastikowego
pojemnika. Większa część zawartości posypała się po niezamiecionym, lekko mówiąc
brudnawym podłożu, dając mi tym samym niezłe pole do popisu, jeśli chodzi o
sprzątanie.Szybko pozamiatałem z podłogi buraczaną papkę, tym razem nie
wstrzymując się przed wulgaryzmami - klnąłem jak szewc, widząc, jak praktycznie
najważniejsza część śniadania mego konia ląduje w koszu... Nie widząc innego
wyjścia, kierowałem się do drugiej stajni - zamieszkiwanej przez prywaciaki, z
tym co jeszcze tylko mi pozostało. Wtedy spotkał mnie kolejny, niestety
poważniejszy zawód - boks Catcher'a otwarty był na oścież, a na dodatek pusty.
Ściółka z niego wlokła się przez połowę korytarza, jednakże ślad urywał się w
pewnym momencie, pozbawiając mnie jakiejkolwiek nadziei.
Zaglądnąwszy w głąb opustoszałego boksu, naszła mnie jedna,
na tamten moment najbardziej logiczna i realna opcja - z racji, że jak sam
zdążyłem dostrzec, pastwiska były puste, to a nuż widelec znalazł inny sposób,
aby dotrzeć do jedzenia. Oglądnąłem więc każdy, nawet najmniejszy i najbardziej
niepozorny boks w każdej ze stajni, a także paszarnię i namiot z sianem.
Wszędzie jednakże było cicho, bez jakiegokolwiek śladu pobytu holsztyna. Wtedy
nastał moment, w którym kompletnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Stałem
na środku jednego z placów niczym taki pozbawionym uczuć, nieświadomy niczego
kołek, obracając w ręku telefonem. Chciałem podzwonić po najbliższych
stajniach, o coś się popytać... Jedynym, drobnym problemem był fakt, że nie
miałem żadnych potrzebnych numerów, a i na naszej portierni świeciło pustkami,
z racji wczesnej pory.
Ostatnimi, działającymi jeszcze szarymi komórkami dowlokłem
się z powrotem do stajni, tym razem zatrzymując się przy boksie Melissy. Nigdy
nie była zadowolona z mojej obecności przy jej boku, a szczególnie w tamtym
momencie - była o jednej, niewielkiej porcji siana, podczas gdy inne konie były
pozostawione same sobie, w świętym spokoju. Jednakże, niezbyt przejmowałem się
jej osobliwym charakteriem, ot tak naruszając jej nietykalną, wręcz
nieprzekraczalną sferę osobistą. Już miała kłapnąć zębami tuż nad moim ramieniem,
jednakże mój refleks, na całe szczęście mnie wtedy nie zawiódł - niewiele mogła
zrobić z metalowym wędzidłem w pysku. Chwilę później siedziałem już na jej
jelenim, niestety brudnawym z lewej strony grzbiecie, uprzednio informując
przypadkowego stajennego o zaginięciu gniadosza. Dzięki temu miałem prawie
stuprocentową pewność, że gdyby a nuż widelec zjawiłby się w okolicach
akademii, to zostałby przez kogoś złapany - w końcu za coś im płacom.
Normalne (lub chociaż w pewnym stopniu) osoby zwróciłyby uwagę
na widok, jaki ja miałem zafundowany tamtego ranka. Artyści za pewne chwyciliby
za pierwsze lepsze skrawki papieru, tylko po to, aby nabazgrać kilka,
delikatnie oszronionych drzew i leśną dróżkę, choć z początku nie było jej
widać, co znowuż było sprawką mgły. Ludzie lubiący się z obiektywem
rozstawiliby swoje statywy, czy kij wie co jeszcze, szukając odpowiedniego
miejsca, aby uchwycić jeden z piękniejszych momentów, zafundowany przez Matkę
Naturę. Co jednak robiłem ja? Dosiadałem usyfionego, jeleniego luzytana, w
dodatku bez kasku. Wytykałem sobie przy każdej możliwej okazji to zaniechanie -
nie było chyba takiego konia w promieniu promila, któryby miał w zwyczaju
odwalanie takiego cyrku, jaki Melissa funduje jeźdźcu przy każdej sposobności.
Zacząwszy od kopania, podszczypywania i ogólnych uprzejmości w boksie,
skończywszy na baranach, świecach i innych akrobacjach z jeźdźcem na grzbiecie.
W normalnych okolicznościach siedziałbym cały spięty, skupiony tylko na tym,
aby utrzymać siebie i niezrównoważoną klacz przy życiu - w tamtym momencie mój
wewnętrzny GPS ustawiony był na znalezienie Dreamer'a, choć z każdym, niepewnym
krokiem, wydawało się to być coraz bardziej nierealne. W głowie czaiły mi się
najgorsze scenariusze, czekające jakby tylko na to, że choć na chwilę uruchomię
swą zakurzoną wyobraźnię, aby to one mogły zająć moje myśli - co jeśli? Znając
jego totalne nieogarnięcie, obawiałem się, że mógł wylądować pod kołami, gdyż
miał w zwyczaju stanie na środku drogi niczym słup soli.
Właściwie to w pewnym momencie miałem już zawracać, sam nie
wiedząc, dlaczego. Jednakże, dzięki Bogu, Melissa jakby przewidziała mój pomysł
i nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, wypruła do przodu, ciągnąc mnie w stronę
jeziora, na szczęście będącego całkiem niedaleko. Już miałem piszczeć jak
dziecko z radości, kiedy to ujrzałem stojącego na piasku holsztyna, jak gdyby
nigdy nic skubiącego się po łopatce. Widząc jednakże osobę, która przyczyniła
się do odnalezienia ogiera nie wiedziałem, jak zareagować. Najchętniej wróciłbym
do akademii, ale po prostu się nie dało. Przede mną stała, o zgrozo, Marceline,
w stosunku do której od dobrego momentu miewałem mieszane uczucia. Jedno było
pewne - dziewczynie należały się solidne podziękowania. Szkoda tylko, że słowa
jakby mi gdzieś ugrzęzły, przez dobrą chwilę nie wychodząc z mych ust.
<Marcy? >
Dostajesz 35 punktów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)