Przełknąłem głośno ślinę i zacisnąłem palce na drewnianej framudze boksu, jednak nawet nie odwróciłem się w stronę nauczyciela idącego nieśpiesznie w naszą stronę. Spojrzałem znacząco na dziewczynę, którą również wiązało przerażenie.
- Więc Jaskółka to koń, który jest jednak pełnoprawnym anglikiem więc musisz się przygotować na wulkan energii i szybkości. - zacząłem jak gdyby nigdy nic, głaszcząc przy tym nasłuchującą kasztankę. Esma chyba zrozumiała przekaz, bo rozluźniła się i nasłuchiwała z wyraźną uwagą. - Co prawda ma już trzy lata więc naukę zakładania kantara i lonżowanie z ciężarem na grzbiecie ma już za sobą jednak najtrudniejsze dopiero się zaczyna. Będzie trzeba między innymi przyswoić ją nieco ściślej z wędzidłem i przede wszystkim usadowić na nią człowieka. Jak coś służę pomocą. - uśmiechnąłem się, jednak banan spełzł mi z twarzy, kiedy poczułem na swoim ramieniu mocny uścisk czyjejś zimnej dłoni. Nie było wątpliwości czyja to ręka, a po twarzy Esmeraldy byłem jeszcze bardziej tego pewien. Poczułem przy swoim uchu ciepły oddech i żmijowaty, wchodzący w kobiecy głos:
- Panie Chase... - zupełnie przypadkiem w tym momencie przypomniałem sobie o brązowej kopercie i różowych kajdankach. Wiadomo, że nie chciałem ich mieć przed oczami więc użyłem ruchu obronnego. Pewnie doskonale wiecie o jaki ruch obronny chodzi . Zamachnąłem się i walnąłem go pięścią w twarz. Tak. Nauczyciela. Z przywilejami. Ale jednak Gilberta. Które te przywileje chyba za bardzo wykorzystywał. Ups. Przebaczone.
Chwyciłem dziewczynę za łokieć, ale jej nie było trzeba kilka razy powtarzać. Gdy biegliśmy w stronę mojego samochodu, krzyknęła z całej swojej siły w gardle, a trochę jej miała.
- Przywaliłeś Gilbertowi! - pisnęła z radością.
- Mam przechlapane.
- Masz u mnie szacunek! - ile bym dał być na miejscu Esmy, ona by pewnie jeszcze dobiła leżącego nauczyciela, ja mam chyba za miękkie serduszko.
Przekląłem cicho patrząc że nie odpiąłem jeszcze przyczepy z poprzednich zawodów i pewnie nawet nie ruszyłem pośladków, żeby ją wyczyścić. No trudno, nie mieliśmy czasu jej odpinać musieliśmy walczyć z dodatkowym obciążeniem.
Kiedy wjechaliśmy na wiecznie zakorkowane ulice Miami, nawet nie zwracaliśmy uwagi na jeszcze nie do końca posprzątane palmy, które wskutek huraganu zakończyły swój smutny żywot. Pędziliśmy na każdej z wolnych autostrad i modliliśmy się stojąc w korku, by za nami nie zajął miejsce żaden z białych, firmowych samochodów z logiem akademii.
Brnęliśmy coraz bardziej wgłąb miasta, nie bardzo wiedząc właściwie gdzie jechać, byle jak najdalej od akademii i rozwścieczonego instruktora.
W pewnym momencie, kiedy tak mijaliśmy wszystkie wysokie wieżowce, zapełnione galerie handlowe i nowoczesne parki, musieliśmy chyba skręcić w boczną ścieżkę, bo nagle Miami się skończyło, i zaczęły bardziej łąkowe tereny. Wydawały się nie mieć końca, kiedy tak jechaliśmy, więc w tym czasie zaczęliśmy niepewną dyskusję co zrobić z tym fantem, że w akademii czeka na nas rozwścieczony trener z przywilejami.
- Kurde... a może by tak zadzwonić do Naomi i powiedzieć, że uprowadził nas Gilbert, więc musi zostać zamknięty? - zaczęła tworzyć aluzję Esma. - Albo do pani Rose ze skargą o zachowanie instruktora...
- Wolałbym zrobić to na własną rękę. -mruknąłem starając się nie wykorkować na tych wyboistych, polnych drogach. Dziewczyna pokiwała głową z uznaniem. - Ale niewiele możemy zrobić będąc nie wiadomo właściwie gdzie, z nie wiadomo jakiej strony Miami, na totalnym pustkowiu.
I w pewnym momencie Esmeralda prychnęła śmiechem. Spojrzałem na nią zdziwiony, ale nim się obejrzałem zaczęła się śmiać z całej swojej siły, trzymając za brzuch.
- Czemu...? - zacząłem zdezorientowany.
- N-nie rozumiesz? - powiedziała między odgłosami totalnej głupawki. - Ta cała sytuacja?
Po chwili oboje śmialiśmy się tak bardzo, że byłem zmuszony skręcić w bok i zatrzymać, by nie zrobić tego potrząsając rękami z rozbawienia i nie powodując wypadku. Kiedy popatrzyliśmy wstecz na to co się przed chwilą stało wczorajszej nocy i dzisiejszego ranka moglibyśmy się teraz przeturlać na piasek i chichotać aż nie zaczniemy tutaj głodować.
I nagle między parsknięciami mój wzrok spoczął na niewielkim kształcie na horyzoncie. Momentalnie się wyciszyłem i zmrużyłem oczy, by zobaczyć coś więcej. Był kształtu spiczastego, przypominającego coś w rodzaju stożka. Wyciągnąłem telefon i swoimi cudownymi sposobami, najechałem aparatem na miejsce, by powiększyć je zoomem.
- Czy to nie...
- Cyrk! - krzyknęła zdziwiona Esma, wpatrując się w ekran telefonu. - Ale wydawało mi się, że cyrki robi się bliżej centrum.
Wzruszyłem ramionami i odpaliłem silnik. Nie minęło pięć minut a w naszych oczach rósł niepowtarzalny, przepiękny, magiczny... złom. Tak, tylko to jedno słowo mogło w pełni odzwierciedlić co zobaczyliśmy po podjechaniu bliżej.
Na środku pola, zresztą bardzo komponującego się z całym miejscem, bo strasznie zniszczonego i zwiędłego pola, stał typowy żółto-czerwony namiot cyrkowy, a raczej był żółto-czerwony, bo teraz po żywych kolorach został jedynie cień. Tysiące dziur, niektóre pozszywane z niechlujstwem, można było zobaczyć nawet stąd.
Tuż obok stał rodzaj cyrkowej przyczepy, również zmęczonej życiem, z której płachtami odchodziła farba, pewnie za dobrych lat ukazująca typowe dla cyrkowych reklam clowny i kolorowe napisy.
Zatrzymałem samochód najdalej i najbezpieczniej ja mogłem, po czym powoli wyszliśmy na, jak na Florydę, chłodne powietrze.
- Trochę tu przerażająco jak na park rozrywki. - mruknąłem i potarłem ramiona czując jak obrastają gęsią skórką.
- Jest zajeb*ście. - szepnęła z zachwytem Esma, oglądając od góry do dołu, cały obiekt. Spojrzałem na nią niepewnie i zastanowiłem się po raz pierwszy (i zapewne nie ostatni) czy to był dobry pomysł, żeby się tutaj zatrzymywać z Esmą. No cóż, przynajmniej będzie ciekawie.
Kiedy doszliśmy do miejsca gdzie stał powóz, zanim obojętnie przeszliśmy obok, chyłkiem zerknąłem czy nikogo nie ma w środku. Na szczęście pojazd wyglądał na kupę zabytkowego gruzu.
Dziewczyna już chciała chwycić za szorstki, zniszczony materiał wejścia do cyrku, kiedy chwyciłem ją za rękaw.
- Czekaj. - szepnąłem cicho. - Lepiej rozejrzyjmy się wokół. Chyba...chyba coś słyszałem.
Zaintrygowana Esmeralda nie opierała się i podążyła za mną obok ściany namiotu. I rzeczywiście — nie musieliśmy długo okrążać, kiedy zrozumiałem, że ciche rżenie nie dochodzi z mojej przewrażliwionej już głowy.
Poczułem jak Esma łapie powietrze i staje w miejscu. Tak, zdecydowanie ta postawa pokazywała najbardziej moje uczucia i to, co zobaczyliśmy.
Na wyschniętym płacie trawy ktoś wbił drewniany, nawet nieoskubany kijek i z całej swojej siły jak najkrócej przywiązał tam konia. Może byśmy to zrozumieli, gdyby nie to, że „kantar”, a raczej niezgrabnie zawiązany sznurek nie był o dwa rozmiary mniejszy i to w dodatku wżynający się w delikatną skórę zwierzęcia. Sam wierzchowiec wyglądał jakby był sam na tej całej łące.. Jego kości można było policzyć nawet z odległości, przy której staliśmy, zmierzwiona grzywa i ogon wskazywały zdecydowanie na to, że przydałoby się mu odrobaczanie, zmęczony wzrok, kopyta poskręcane niczym korzenie zaschłego drzewa... W dodatku może i miał spuszczoną głowę do trawy jednak nie był nawet wstanie chwycić ją zębami i przełknąć do żołądka, zbyt wielki wysiłek to był dla tak zmęczonego organizmu.
Chciałem podejść do niego, jednak w ostatniej chwili Esmera pociągnęła mnie do tyłu. Chciałem już się sprzeciwiać, kiedy ta zatkała mi usta — ze złośliwą miną przypominającą o podobnej sytuacji wczorajszej nocy z zamianą ról — kiedy nagle rozległy się czyjeś zachrypnięte głosy.
- Dawaj go tu George! - krzyknął jakiś głos i nagle zza rogu wysunął się przygruby mężczyzna z brudną czapką i zafajdaną marynarką, jak gdyby nawet w swoim położeniu próbował być elegancki. Po chwili dołączył do niego patykowaty facet, zapewne George. On również próbował zachować elegancję, mimo że jego niegdyś biała koszula przypominała kawałek wrzuconego do okurzonej piwnicy, przełkniętego przez puszyste kotki i zwróconego w tę samą stronę materiału.
Mruknął coś tylko pod nosem i nawet nie fatygował się, żeby odwiązać sznurka zawiązanego na kijku. Zresztą zapewne słusznie, bo ten „węzeł” wyglądał jak plątanina dzikich węży.
Młodszy, zapewne asystent, pociągnął z całej siły konia, a kiedy ten nie był wstanie ruszyć szybciej niż wylewający się kisiel, grubszy i ważniejszy z mężczyzn, zajechał go od tyłu i trzepnął z całej siły w zad. Ogier — co po chwili oceniłem — wydał z siebie krótki kwik i podniósł do góry głowę. Na ten znak, facet nie przestawał okładać jego nogi soczystymi biczami. W końcu nie wytrzymałem. Rzuciłbym się na nich, gdyby nie to, że moja towarzyszka nie zrobiła tego pierwsza.
- Stop! - wrzasnęła, idąc pewnym siebie i szybkim krokiem. Chciałem ją zatrzymać, bo nie wiedziałem, czy ma jakiś plan, jednak po chwili dodała: - Jesteśmy ze straży zwierząt, zgłoszono nam znęcanie się nad niewinnym stworzeniem i jesteśmy zmuszeni prawnie go wam odebrać.
- Pff... - prychnął z niesmakiem odważniejszy i przy tym grubszy, po czym splunął nam pod nogi. - Skąd mogę wiedzieć, że nie oszukujecie cwaniaczki? Jakiś dowód?
Myślałem już, że jesteśmy w kropce, jednak dziewczyna wszystko zaplanowała, pewnie w toku wydarzeń. Wyciągnęła spod kurtki, wiszący na szyi identyfikator Akademii. Zakryła jednak sprytnie do czego jest ów świstek papieru i pokazała go wystarczająco krótko by nie zorientowali się że to nie o ten dowód chodzi.
- Przecież nie możecie go tak po prostu zabrać! - odezwał się piskliwym głosem patykowaty chłopak.
- Możemy. - uśmiechnąłem się ironicznie. Jednak w głębi serca czułem, że mimo robimy to dla dobra jakiegoś, młodego życia to niezgodnie z prawem i tak naprawdę nie zostaniemy jego właścicielami.
- Negocjujmy. - burknął potężniejszy. Wymieniliśmy spojrzenia z Esmą po czym odwróciłem ponownie wzrok na faceta.
- Zgoda.
Uwaga! Jestem totalnym zerem w przeliczaniu złoty na dolary więc napisze tutaj jako w złotkówkach. Bez bicia, bo gdybym próbowała policzyć faktycznie na dolary pewnie by nic z tego dobrego nie wyszło.
- Proponuje 10 tys — uśmiechnął się szyderczo. - Ma bardzo dobrą krew.
Uniosłem brew i spojrzałem na ten chudy cień konia stojący obok.
- 5 tys. Większość pójdzie na leczenie i postawienie go na nogi.- wtrąciła się Esma.
- Jest po dobrej linii. 8 tysięcy — uparł się mężczyzna.
- 7 tysięcy i ani grosza więcej. - zakończyłem ostro i uniosłem rękę. Facet spojrzał na mnie uważnie i zastanowił się, zapewne ile piw zmieści się w tych ośmiu kołach. Powoli również uniósł rękę i w trybie slow moution uścisnął ją.
- Sprzedane. - dokończył George, zapewne szczęśliwy że udało mu się dostać, chociaż pod koniec tej negocjacji która trwała zadziwiająco krótko. W pewnym momencie zrobiło mi się go aż żal, ale tylko przez moment, kiedy przypomniałem sobie że to on trzyma, już mojego konia. Ustaliłem sposób, w jaki zapłacę za mój nowy nabytek i przejąłem od dawnych właścicieli, ogiera. Kiedy pogłaskałem go delikatnie po szyi, wyczułem tysiące sklejek zapewne sprzed całego swojego życia.
Kiedy tak powoli, żółwim tempem tego konia, podążaliśmy do przyczepy (dziękowałem całym sercem że jednak lenistwo wygrało i nie odpiąłem jej jednak), odezwałem się do Esmy.
- Dobra robota. Nie wiedziałem że z ciebie taka prawniczka. - zaśmiałem się.
Dziewczyna tylko machnęła ręką, ale z jej twarzy znikł ponury i poważny wyraz, jakim częstowała cyrkowców.
- Raczej dobra aktorka. - uśmiechnęła się zadziornie i zamknęła klapę przyczepy.
*********
Kiedy już z nieco większym stresem wracaliśmy do stajni, zaczęliśmy obmyślać plan przeżycia. Zadzwoniliśmy do pani weterynarz oraz do stajennego, którego poprosiliśmy o przygotowanie boksu w prywatnej stajni, daleko od klaczy.
- A więc tak. Ty biegniesz do stajni, zostawiasz młodego w boksie i w ukryciu czekasz na Sarę. - zacząłem, wjeżdżając powoli do bram akademii. - Ja idę do Rose'ów, by zarejestrować jego obecność. Biegnę do ciebie, czekamy na weta, a po wizycie bardzo dyskretnie wracamy do akademika i przeszukujemy informacje o naszym nowym nabytku. Jeśli tamci faceci nie kłamali, musi być dobrej krwi więc pewnie gdzieś jest zapisany, jego miejsce narodzin, hodowla, rodzice, rasa, wiek czy chociażby imię. Pamiętaj, że to musi być szybka akcja, bo wolałbym nie spotkać na swojej drodze Gilberta.
Co prawda nie bardzo wiedziałem jak nie zauważyć z pozoru sporego konia, stukającego głośno przerośniętymi kopytami w dodatku idącego jak ślimak ze względu na słabe zdrowie, jednak trzeba było być dobrej myśli.
- Umowa stoi. - Esma przybiła ze mną piątkę i na trzy czte-ry wyskoczyliśmy z samochodu.
<Esma? Się rozpisałam xd>
- Więc Jaskółka to koń, który jest jednak pełnoprawnym anglikiem więc musisz się przygotować na wulkan energii i szybkości. - zacząłem jak gdyby nigdy nic, głaszcząc przy tym nasłuchującą kasztankę. Esma chyba zrozumiała przekaz, bo rozluźniła się i nasłuchiwała z wyraźną uwagą. - Co prawda ma już trzy lata więc naukę zakładania kantara i lonżowanie z ciężarem na grzbiecie ma już za sobą jednak najtrudniejsze dopiero się zaczyna. Będzie trzeba między innymi przyswoić ją nieco ściślej z wędzidłem i przede wszystkim usadowić na nią człowieka. Jak coś służę pomocą. - uśmiechnąłem się, jednak banan spełzł mi z twarzy, kiedy poczułem na swoim ramieniu mocny uścisk czyjejś zimnej dłoni. Nie było wątpliwości czyja to ręka, a po twarzy Esmeraldy byłem jeszcze bardziej tego pewien. Poczułem przy swoim uchu ciepły oddech i żmijowaty, wchodzący w kobiecy głos:
- Panie Chase... - zupełnie przypadkiem w tym momencie przypomniałem sobie o brązowej kopercie i różowych kajdankach. Wiadomo, że nie chciałem ich mieć przed oczami więc użyłem ruchu obronnego. Pewnie doskonale wiecie o jaki ruch obronny chodzi . Zamachnąłem się i walnąłem go pięścią w twarz. Tak. Nauczyciela. Z przywilejami. Ale jednak Gilberta. Które te przywileje chyba za bardzo wykorzystywał. Ups. Przebaczone.
Chwyciłem dziewczynę za łokieć, ale jej nie było trzeba kilka razy powtarzać. Gdy biegliśmy w stronę mojego samochodu, krzyknęła z całej swojej siły w gardle, a trochę jej miała.
- Przywaliłeś Gilbertowi! - pisnęła z radością.
- Mam przechlapane.
- Masz u mnie szacunek! - ile bym dał być na miejscu Esmy, ona by pewnie jeszcze dobiła leżącego nauczyciela, ja mam chyba za miękkie serduszko.
Przekląłem cicho patrząc że nie odpiąłem jeszcze przyczepy z poprzednich zawodów i pewnie nawet nie ruszyłem pośladków, żeby ją wyczyścić. No trudno, nie mieliśmy czasu jej odpinać musieliśmy walczyć z dodatkowym obciążeniem.
Kiedy wjechaliśmy na wiecznie zakorkowane ulice Miami, nawet nie zwracaliśmy uwagi na jeszcze nie do końca posprzątane palmy, które wskutek huraganu zakończyły swój smutny żywot. Pędziliśmy na każdej z wolnych autostrad i modliliśmy się stojąc w korku, by za nami nie zajął miejsce żaden z białych, firmowych samochodów z logiem akademii.
Brnęliśmy coraz bardziej wgłąb miasta, nie bardzo wiedząc właściwie gdzie jechać, byle jak najdalej od akademii i rozwścieczonego instruktora.
W pewnym momencie, kiedy tak mijaliśmy wszystkie wysokie wieżowce, zapełnione galerie handlowe i nowoczesne parki, musieliśmy chyba skręcić w boczną ścieżkę, bo nagle Miami się skończyło, i zaczęły bardziej łąkowe tereny. Wydawały się nie mieć końca, kiedy tak jechaliśmy, więc w tym czasie zaczęliśmy niepewną dyskusję co zrobić z tym fantem, że w akademii czeka na nas rozwścieczony trener z przywilejami.
- Kurde... a może by tak zadzwonić do Naomi i powiedzieć, że uprowadził nas Gilbert, więc musi zostać zamknięty? - zaczęła tworzyć aluzję Esma. - Albo do pani Rose ze skargą o zachowanie instruktora...
- Wolałbym zrobić to na własną rękę. -mruknąłem starając się nie wykorkować na tych wyboistych, polnych drogach. Dziewczyna pokiwała głową z uznaniem. - Ale niewiele możemy zrobić będąc nie wiadomo właściwie gdzie, z nie wiadomo jakiej strony Miami, na totalnym pustkowiu.
I w pewnym momencie Esmeralda prychnęła śmiechem. Spojrzałem na nią zdziwiony, ale nim się obejrzałem zaczęła się śmiać z całej swojej siły, trzymając za brzuch.
- Czemu...? - zacząłem zdezorientowany.
- N-nie rozumiesz? - powiedziała między odgłosami totalnej głupawki. - Ta cała sytuacja?
Po chwili oboje śmialiśmy się tak bardzo, że byłem zmuszony skręcić w bok i zatrzymać, by nie zrobić tego potrząsając rękami z rozbawienia i nie powodując wypadku. Kiedy popatrzyliśmy wstecz na to co się przed chwilą stało wczorajszej nocy i dzisiejszego ranka moglibyśmy się teraz przeturlać na piasek i chichotać aż nie zaczniemy tutaj głodować.
I nagle między parsknięciami mój wzrok spoczął na niewielkim kształcie na horyzoncie. Momentalnie się wyciszyłem i zmrużyłem oczy, by zobaczyć coś więcej. Był kształtu spiczastego, przypominającego coś w rodzaju stożka. Wyciągnąłem telefon i swoimi cudownymi sposobami, najechałem aparatem na miejsce, by powiększyć je zoomem.
- Czy to nie...
- Cyrk! - krzyknęła zdziwiona Esma, wpatrując się w ekran telefonu. - Ale wydawało mi się, że cyrki robi się bliżej centrum.
Wzruszyłem ramionami i odpaliłem silnik. Nie minęło pięć minut a w naszych oczach rósł niepowtarzalny, przepiękny, magiczny... złom. Tak, tylko to jedno słowo mogło w pełni odzwierciedlić co zobaczyliśmy po podjechaniu bliżej.
Na środku pola, zresztą bardzo komponującego się z całym miejscem, bo strasznie zniszczonego i zwiędłego pola, stał typowy żółto-czerwony namiot cyrkowy, a raczej był żółto-czerwony, bo teraz po żywych kolorach został jedynie cień. Tysiące dziur, niektóre pozszywane z niechlujstwem, można było zobaczyć nawet stąd.
Tuż obok stał rodzaj cyrkowej przyczepy, również zmęczonej życiem, z której płachtami odchodziła farba, pewnie za dobrych lat ukazująca typowe dla cyrkowych reklam clowny i kolorowe napisy.
Zatrzymałem samochód najdalej i najbezpieczniej ja mogłem, po czym powoli wyszliśmy na, jak na Florydę, chłodne powietrze.
- Trochę tu przerażająco jak na park rozrywki. - mruknąłem i potarłem ramiona czując jak obrastają gęsią skórką.
- Jest zajeb*ście. - szepnęła z zachwytem Esma, oglądając od góry do dołu, cały obiekt. Spojrzałem na nią niepewnie i zastanowiłem się po raz pierwszy (i zapewne nie ostatni) czy to był dobry pomysł, żeby się tutaj zatrzymywać z Esmą. No cóż, przynajmniej będzie ciekawie.
Kiedy doszliśmy do miejsca gdzie stał powóz, zanim obojętnie przeszliśmy obok, chyłkiem zerknąłem czy nikogo nie ma w środku. Na szczęście pojazd wyglądał na kupę zabytkowego gruzu.
Dziewczyna już chciała chwycić za szorstki, zniszczony materiał wejścia do cyrku, kiedy chwyciłem ją za rękaw.
- Czekaj. - szepnąłem cicho. - Lepiej rozejrzyjmy się wokół. Chyba...chyba coś słyszałem.
Zaintrygowana Esmeralda nie opierała się i podążyła za mną obok ściany namiotu. I rzeczywiście — nie musieliśmy długo okrążać, kiedy zrozumiałem, że ciche rżenie nie dochodzi z mojej przewrażliwionej już głowy.
Poczułem jak Esma łapie powietrze i staje w miejscu. Tak, zdecydowanie ta postawa pokazywała najbardziej moje uczucia i to, co zobaczyliśmy.
Na wyschniętym płacie trawy ktoś wbił drewniany, nawet nieoskubany kijek i z całej swojej siły jak najkrócej przywiązał tam konia. Może byśmy to zrozumieli, gdyby nie to, że „kantar”, a raczej niezgrabnie zawiązany sznurek nie był o dwa rozmiary mniejszy i to w dodatku wżynający się w delikatną skórę zwierzęcia. Sam wierzchowiec wyglądał jakby był sam na tej całej łące.. Jego kości można było policzyć nawet z odległości, przy której staliśmy, zmierzwiona grzywa i ogon wskazywały zdecydowanie na to, że przydałoby się mu odrobaczanie, zmęczony wzrok, kopyta poskręcane niczym korzenie zaschłego drzewa... W dodatku może i miał spuszczoną głowę do trawy jednak nie był nawet wstanie chwycić ją zębami i przełknąć do żołądka, zbyt wielki wysiłek to był dla tak zmęczonego organizmu.
Chciałem podejść do niego, jednak w ostatniej chwili Esmera pociągnęła mnie do tyłu. Chciałem już się sprzeciwiać, kiedy ta zatkała mi usta — ze złośliwą miną przypominającą o podobnej sytuacji wczorajszej nocy z zamianą ról — kiedy nagle rozległy się czyjeś zachrypnięte głosy.
- Dawaj go tu George! - krzyknął jakiś głos i nagle zza rogu wysunął się przygruby mężczyzna z brudną czapką i zafajdaną marynarką, jak gdyby nawet w swoim położeniu próbował być elegancki. Po chwili dołączył do niego patykowaty facet, zapewne George. On również próbował zachować elegancję, mimo że jego niegdyś biała koszula przypominała kawałek wrzuconego do okurzonej piwnicy, przełkniętego przez puszyste kotki i zwróconego w tę samą stronę materiału.
Mruknął coś tylko pod nosem i nawet nie fatygował się, żeby odwiązać sznurka zawiązanego na kijku. Zresztą zapewne słusznie, bo ten „węzeł” wyglądał jak plątanina dzikich węży.
Młodszy, zapewne asystent, pociągnął z całej siły konia, a kiedy ten nie był wstanie ruszyć szybciej niż wylewający się kisiel, grubszy i ważniejszy z mężczyzn, zajechał go od tyłu i trzepnął z całej siły w zad. Ogier — co po chwili oceniłem — wydał z siebie krótki kwik i podniósł do góry głowę. Na ten znak, facet nie przestawał okładać jego nogi soczystymi biczami. W końcu nie wytrzymałem. Rzuciłbym się na nich, gdyby nie to, że moja towarzyszka nie zrobiła tego pierwsza.
- Stop! - wrzasnęła, idąc pewnym siebie i szybkim krokiem. Chciałem ją zatrzymać, bo nie wiedziałem, czy ma jakiś plan, jednak po chwili dodała: - Jesteśmy ze straży zwierząt, zgłoszono nam znęcanie się nad niewinnym stworzeniem i jesteśmy zmuszeni prawnie go wam odebrać.
- Pff... - prychnął z niesmakiem odważniejszy i przy tym grubszy, po czym splunął nam pod nogi. - Skąd mogę wiedzieć, że nie oszukujecie cwaniaczki? Jakiś dowód?
Myślałem już, że jesteśmy w kropce, jednak dziewczyna wszystko zaplanowała, pewnie w toku wydarzeń. Wyciągnęła spod kurtki, wiszący na szyi identyfikator Akademii. Zakryła jednak sprytnie do czego jest ów świstek papieru i pokazała go wystarczająco krótko by nie zorientowali się że to nie o ten dowód chodzi.
- Przecież nie możecie go tak po prostu zabrać! - odezwał się piskliwym głosem patykowaty chłopak.
- Możemy. - uśmiechnąłem się ironicznie. Jednak w głębi serca czułem, że mimo robimy to dla dobra jakiegoś, młodego życia to niezgodnie z prawem i tak naprawdę nie zostaniemy jego właścicielami.
- Negocjujmy. - burknął potężniejszy. Wymieniliśmy spojrzenia z Esmą po czym odwróciłem ponownie wzrok na faceta.
- Zgoda.
- Proponuje 10 tys — uśmiechnął się szyderczo. - Ma bardzo dobrą krew.
Uniosłem brew i spojrzałem na ten chudy cień konia stojący obok.
- 5 tys. Większość pójdzie na leczenie i postawienie go na nogi.- wtrąciła się Esma.
- Jest po dobrej linii. 8 tysięcy — uparł się mężczyzna.
- 7 tysięcy i ani grosza więcej. - zakończyłem ostro i uniosłem rękę. Facet spojrzał na mnie uważnie i zastanowił się, zapewne ile piw zmieści się w tych ośmiu kołach. Powoli również uniósł rękę i w trybie slow moution uścisnął ją.
- Sprzedane. - dokończył George, zapewne szczęśliwy że udało mu się dostać, chociaż pod koniec tej negocjacji która trwała zadziwiająco krótko. W pewnym momencie zrobiło mi się go aż żal, ale tylko przez moment, kiedy przypomniałem sobie że to on trzyma, już mojego konia. Ustaliłem sposób, w jaki zapłacę za mój nowy nabytek i przejąłem od dawnych właścicieli, ogiera. Kiedy pogłaskałem go delikatnie po szyi, wyczułem tysiące sklejek zapewne sprzed całego swojego życia.
Kiedy tak powoli, żółwim tempem tego konia, podążaliśmy do przyczepy (dziękowałem całym sercem że jednak lenistwo wygrało i nie odpiąłem jej jednak), odezwałem się do Esmy.
- Dobra robota. Nie wiedziałem że z ciebie taka prawniczka. - zaśmiałem się.
Dziewczyna tylko machnęła ręką, ale z jej twarzy znikł ponury i poważny wyraz, jakim częstowała cyrkowców.
- Raczej dobra aktorka. - uśmiechnęła się zadziornie i zamknęła klapę przyczepy.
*********
Kiedy już z nieco większym stresem wracaliśmy do stajni, zaczęliśmy obmyślać plan przeżycia. Zadzwoniliśmy do pani weterynarz oraz do stajennego, którego poprosiliśmy o przygotowanie boksu w prywatnej stajni, daleko od klaczy.
- A więc tak. Ty biegniesz do stajni, zostawiasz młodego w boksie i w ukryciu czekasz na Sarę. - zacząłem, wjeżdżając powoli do bram akademii. - Ja idę do Rose'ów, by zarejestrować jego obecność. Biegnę do ciebie, czekamy na weta, a po wizycie bardzo dyskretnie wracamy do akademika i przeszukujemy informacje o naszym nowym nabytku. Jeśli tamci faceci nie kłamali, musi być dobrej krwi więc pewnie gdzieś jest zapisany, jego miejsce narodzin, hodowla, rodzice, rasa, wiek czy chociażby imię. Pamiętaj, że to musi być szybka akcja, bo wolałbym nie spotkać na swojej drodze Gilberta.
Co prawda nie bardzo wiedziałem jak nie zauważyć z pozoru sporego konia, stukającego głośno przerośniętymi kopytami w dodatku idącego jak ślimak ze względu na słabe zdrowie, jednak trzeba było być dobrej myśli.
- Umowa stoi. - Esma przybiła ze mną piątkę i na trzy czte-ry wyskoczyliśmy z samochodu.
<Esma? Się rozpisałam xd>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)