poniedziałek, 11 września 2017

Od Harry'ego C.D Adeline

Jak się szybko okazało, pytanie Adeline właściwie było w stu procentach retoryczne. Mając już udzielić jej odpowiedzi, szybko zostałem uciszony krótkim skinieniem jej głowy, zwieńczonym krótkim, acz klarownym śmiechem.
Poklepany po jeszcze delikatnie wilgotnym ramieniu, zatrzymałem się w drodze do akademika, czując na sobie subtelny nacisk smukłej dłoni.
- Wiedziałam, że się zgodzisz - uśmiechnęła się ciepło, wkrótce odwracając swój intensywny wzrok z mojej zmęczonej twarzy. Nie minęła nawet sekunda, ani nawet pół, gdy zerwała się z miejsca, szybciej biegnąc w stronę całkiem niedaleko położonego budynku.
Szatynka miała to szczęście, że mieszkała na samym początku długiego korytarza.
Ceniąc sobie jednak równie mocno własne zacisze i ciche kąty, bez zbędnych oporów ruszyłem także i do swojego lokum. Wciąż nieprzyzwyczajony do panujących reguł, mocno zdziwiłem się, gdy drzwi nie ustąpiły naciskowi mojej dłoni bez konieczności ingerowania w całą akcję posrebrzanego klucza. Oprzytomniając, obróciłem mały przedmiot w płynnie chodzącym zamku, by po krótkiej chwili znaleźć się na klęczkach nad rozłożoną walizką. Na całe szczęście odnalezienie bryczesów i oficerek nie spotkało się z żadnym, całkowicie zbędnym wtedy trudem. Rękawiczki zostawiłem na wierzchu, a nieco cieplejsza, granatowa bluza z kapturem ułożona była u samej góry obszernej walizki. Śpiesząc się więc, w głębi duszy nieomylnie czując, że Adeline stoi już gotowa przy wejściu do stajni, przebrałem się w tempie szybszym niż ekspresowym, by przy wyjściu niemalże zapomnieć o zamknięciu jedynych drzwi, za które niewątpliwie czułem się odpowiedzialny.
Rzeczywiście szatynka już na mnie czekała, spinając kosmyki swych długich włosów w wysokiego kucyka.
Ledwie gdy tylko mnie spostrzegła wśród delikatnie unoszącej się mgły, zdobyła się na pokrzepiający uśmiech.
- Nie ukrywam, że wyciąganie mnie o tej godzinie w teren jest dosyć... mało humanitarne. - mruknąłem, przypominając sobie o przełożeniu paczki papierosów i zapalniczki z bryczesów do kieszeni bluzy. Czyniąc to od razu, podążyłem tuż za dziewczyną do otwartego wnętrza ciemnej stajni. Pierwszą rzeczą, którą uczyniliśmy, było zapalenie najmniejszej i najmniej zdradzającej nas, ale dającej potrzebne oświetlenie lampki.
- Zawsze mogę pojechać sama - wyzywający wyraz jej lekko zszokowanej twarzy dał mi do zrozumienia, że moja wypowiedź była całkowicie zbędna. Nie zamierzałem cofać jednak raz wypowiedzianych słów. - Następna okazja prawdopodobnie przydarzy Ci się jednak za jakiś miesiąc, w dużej grupce innych jeźdźców i na niekoniecznie wybranym koniu. A Paris powinna Ci się spodobać - wyszczerzyła się, bez większego uprzedzenia podążając przed siebie.
Jak się okazało, zatrzymała się dopiero w siodlarni, gdzie przekazała mi cały potrzebny sprzęt.
- Za dwadzieścia minut przed wejściem?
- Prawdopodobnie? - rzuciłem już przez ramię, rozdzielając się z szatynką na dwa różne końce długiej stajni. Wybrana przez dziewczynę dla mnie klacz miała boks właściwie na samym końcu, pomiędzy jabłkowitym kucem a równie wysokim hanowerem.
Głośno wypuściłem powietrze ze swych płuc, gdy po całkiem dobrze przyjętym powitaniem się z klaczą dostrzegłem nie tylko posklejany ogon, ale i równie brudny bok.
~*~
Paris wykroczyła ponad moje najśmielsze oczekiwania. Ze stoickim spokojem, jedynie od czasu do czasu spoglądając w moim kierunku, łagodnie stała w miejscu bez względu na to, co przy niej robiłem - czy luzowałem po raz setny popręg, czy przesuwałem jednak siodło o minimetr dalej, czy czyściłem jej duże kopyta i przybrudzone kończyny. Całkiem zadowolony z całej naszej współpracy, po raz ostatni jeszcze przeczesałem jej mlecznobiały ogon, równocześnie wsłuchując się w odgłosy jej miarowego oddychania. Po upływie kilku minut nie tylko do moich uszu dobiegł dźwięk stawianych końskich kroków - klacz wychyliła delikatnie łeb ponad drzwi boksu, by spoglądać w zad swojej skarogniadej towarzyszki.
Bez zbędnych wątpliwości co do tego, że osobą prowadzącą klacz była szatynka, sam zdjąłem z masywnej szyi skórzane wodze, by ostrożnie wyprowadzić czterokopytną poza próg niedawno odmalowywanej stajni.
Przed ogromnymi drzwiami czekały już na nas pozostałe dwie towarzyszki, drobiąc niespokojnie w jednym miejscu.
- Istnieje możliwość, że przy najbliższym spotkaniu z właścicielami nie wyjdziemy z tego cało - zaśmiała się, wydłużając każde ze strzemion o dokładną odległość dwóch dziurek.
Sam prychnąłem, najciszej jak potrafiłem pod nosem, umiejscawiając się w miarę wygodnie w brązowym siodle. Nie chcąc tracić nieubłaganie uciekającego czasu, ruszyliśmy przed siebie żwawym, równym stępem, oddając klaczom całkowicie luźne wodze.
Właściwie, to ledwo gdy tylko opuściliśmy główną bramę, puściłem je całkowicie, zaczepiając tuż nad czaprakiem i podkładką. Adeline wymownie łypnęła na mnie wzrokiem, gdy sprawnie zapaliłem pierwszego papierosa, z powrotem odzyskując jakikolwiek kontakt, kiedy to wsadziłem papierosa między lekko spierzchnięte usta.
- Nie takie rzeczy się robiło, moja droga - zaśmiałem się cicho, unikając morderczego wzroku ciemnookiej. - Całe życie przejeździłem w terenach.
Po krótkiej chwili wychyliłem się ponad siodło, wyciągając w kierunku kroczącej nieopodal dziewczyny paczkę otworzonych papierosów.
- Smacznego?

Adeline?
Road to 18 ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)