poniedziałek, 11 września 2017

Od Harry'ego do Adeline

Florydzkie powietrze zdecydowanie różniło się od tego, które obowiązek miałem wtłaczać do swych płuc na co dzień. Siedząc już w starym, telepiącym się po torach pociągu, z delikatną dozą niepewności przyglądałem się otaczającym cały pojazd krajobrazom. Jadąc obok obszernych pól, mijając za sobą gęstwiny różnorodnych krzewów i leśnych zagajników, w dołującej melancholii usiłowałem zebrać wszystkie swoje myśli w jedną całość. Nie rozmyślałem już nad nadchodzącymi egzaminami, nie zajmowałem się nauką i wnikliwym studiowaniem kodeksu karnego, ani nawet nie zwracałem większej uwagi na kokietujące całą resztę budynku studentki, które zwykłem odprowadzać pod odpowiednie sale, chociażby wzrokiem. Opuszczając miasto, opuszczając Anglię i opuszczając cały kontynent, u progu własnego domu wyraźnie obiecałem sobie pozostawić wszystkie dotychczasowe rozterki właśnie w rodzinnym mieście. Choć nie zmieniło się we mnie nic oprócz dotychczasowego miejsca zamieszkania, a jedynie moja edukacja stanęła w niezbyt napawającym mnie optymizmem momencie, wciąż czułem się tym samym gościem, który jedynie pragnie przekonać się co do tego, że czterokopytne stworzenia to coś, co pozwoli oderwać mi się od wszystkich mniej lub bardziej poważnych, codziennych problemów.
Ostatecznie sięgając najwyżej położonego guzika zapiętej koszuli, zgrabnie odpiąłem go, licząc na większą wentylację swojego lekko spoconego ciała. Długotrwała podróż nie służyła mi najlepiej, o czym najlepiej świadczył fakt, że po przebytych już siedmiu godzinach pozwoliłem sobie przymknąć ociężałe powieki, stopniowo usypiając w rytm poruszających się kół po środku opustoszałego wagonu.
Obudził mnie dopiero dźwięk nagłego hamowania i ostre słońce, którego promienie padały prosto na moją zaspaną twarz. Korzystając z momentu, w którym pociąg stał w miejscu, a ja wciąż jako jedyny zajmowałem najbliższe siedzenia, ściągnąłem wszystkie swoje bagaże na dół, by skompletować wszystkie wyciągnięte przeze mnie braki. Wciąż nieposkromienie ziewając, nie do końca dobrze przygotowując się uprzednio do zmiany także strefy czasowej, z niebywałym ociąganiem odpinałem sprawny jeszcze zamek zapakowanego po brzegi plecaka. Mieszcząc w nim wiele rzeczy bardziej użytecznych czy też nie, zwyczajnie z braku organizacji i ciągłego roztargnienia nie potrafiłem zdecydować się nad tym, co zapakować jeszcze w domu do jego wnętrza. Wiele rzeczy, choć pozornie zdatnych do utylizacji, miało dla mnie dosyć duże, sentymentalne znaczenie — starałem się mimo to zająć dostępne miejsce tylko i wyłącznie multumem ubrań, przedmiotów codziennego użytku czy innych rzeczy, które zdawały się dla mnie istotne nawet i w odległej przyszłości. Po krótkotrwałej szamotaninie z własną zachwianą równowagą ponownie pakowałem do bagażu wyciągniętą książkę, otrzymaną w liceum od dyrektora za mało istotne osiągnięcia, czy też słuchawki, będące nieodłącznym elementem dalekich podróży w akompaniamencie istnie wybornej muzyki. I tak z trudem domykając z powrotem także walizkę, z delikatnym podświadomym podekscytowaniem obserwowałem, jak koła wprawiane są w ruch, a cały pojazd powoli przemieszcza się w kierunku centrum miasta. Zanim dojechaliśmy na peron, dokładnie po raz kolejny przeanalizowałem drogę do Akademii, która nie wydawała się szczególnie daleka i własną koncepcję co do tego, jak przecisnąć się przez gęstniejący tłum. Dosyć spora garstka dzieci nawet nie zwróciła na mnie uwagi przy wyjściu, a ich opiekunki speszone przeprosiły mnie krótkim skinieniem głów, pędząc za powierzonymi im pociechami w kierunku głównego wejścia do najbliższych budynków. Samemu już, włączając wcześniej ponownie niemalże całkowicie rozładowany telefon, ruszyłem w powolną drogę przed siebie.
Tak jak się spodziewałem, wędrówka nie sprawiła mi większego problemu. Z ciężkim plecakiem na plecach, ciągniętą za sobą walizką i chęcią oddania się w ramiona najbliższego łóżka, sprawnie odnalazłem odpowiednią, żeliwną bramę, która według mojej podświadomej orientacji w terenie była tym ostatnim podpunktem męczącej wycieczki.
Nawet zbytnio nie rozglądałem się na boki, odnotowując jedynie fakt mijania rozległych pastwisk, dwóch budynków stajennych i kilku placów. Nic, czego nie wiedziałbym na co dzień.
Na jednym z nich jednak, w miarę z pokonywanymi krokami do największego z budynków, coraz wyraźniej dostrzegałem dosiadającą wysoką kasztankę dziewczynę. Klacz, raczej ślamazarnie przechodząc do kłusa, zupełnie ignorowała zarówno pomoce szczupłej kobiety, jak i jej subtelne wskazówki — wyglądała bardziej jak zmęczony życiem rekreant, aniżeli ujeżdżeniowy wierzchowiec. Kasztanka, w końcu całkowicie nie zwracając uwagi na wciąż opanowaną szatynkę, zerwała się do szybszego chodu, ignorując jasne sygnały wynikające z niemalże doskonałego dosiadu kontaktującego się z nią jeźdźca. Wkrótce, po serii mało spodziewanych baranków, zatrzymań i wszelkiego rodzaju udziwnień, klacz otrzymała to, czego tak bardzo chciała — pozorną wolność, zabraną jej wraz z rzuceniem przeze mnie bagażu i złapania jej za skórzane wodze.
- Jak smakuje tutejszy piach? —  spytałem z pełną powagą, w duchu śmiejąc się z pozycji, w której wylądowała po zrzuceniu obsypana kwarcem dziewczyna. Ta znowuż, podnosząc się do względnie siedzącego stanu egzystowania, z silnie ukrywanym niedowierzaniem spoglądała a to na mnie, a to na stojącą przy moim boku klacz. W końcu, otrzepując się z całkiem trwałego podłoża, ku mojemu zaskoczeniu, po prostu wyminęła nas i całkowicie sfrustrowana, trzymając się za obolałe biodro, pokuśtykała do całkiem niedaleko położonego budynku. Delikatnie wmurowany, mocniej zacisnąłem ręce na trzymanych wodzach, by bez długotrwałego i całkowicie zbędnego zastanowienia ruszyć klacz do przodu. Poluzowawszy popręg, zacząłem stępować z nią w ręku, by nawet nie wiedząc, jak ma na imię, wkrótce odprowadzić ją do odpowiedniego boksu.
Przerwano nam jednak, co dawało mi jeszcze nadzieję, na szybkie przedostanie się do przydzielonego pokoju.
Stajenny, chudszy od patyka i niższy od krasnala, zamieniwszy ze mną ledwie kilka mało treściwych zdań, zabrał ode mnie konia, którym jak się okazało była Pompeja, z nakazem jak najszybszego stawienia się w dyrektorskim biurze.
Podnosząc więc swoje zrzucone bagaże, pojawiłem się jakiś czas później pod odpowiednim drzwiami, gdy tylko odnalazłem je wśród długiego korytarza.
- Przyjdzie do Ciebie za niedługo Adeline — przeciętnie wysoka kobieta nie odrywała wzroku ze stosu równo ułożonych dokumentów podczas podawania mi srebrnego klucza. Jedynie rzuciła na mnie spojrzeniem, gdy miałem chwycić już za pozłacaną klamkę. —  Nie będzie już dzisiaj żadnych zajęć, ale przynajmniej oprowadzi Cię po całym obiekcie.
I rzeczywiście przyszła. Ubierając się po bardzo ekspresowym prysznicu, nawet nie dbałem o to, by założyć na siebie coś więcej niż czarne, opięte bokserki. Beztrosko jednak otworzyłem drzwi, do których dobijała się wcześniej spotkana przeze mnie dziewczyna, właściwie nie czując większego skrępowania przy odsłanianiu sporej większości nagich skrawków całego ciała.

Adeline?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)