niedziela, 17 września 2017

Od Noah'a C.D Lily

Chwila mojej nieuwagi widocznie musiała być dłuższa, niż faktycznie mi się wydawało - wpatrzony w pobliski las, ciemne, gwieździste niebo i wszystko, co tylko pojawiło się w zakresie mojego pola widzenia, przez chwilę przestałem kontrolować ruchy mojej towarzyszki. Niewątpliwie nie do końca przewidywalna co do zachowań szatynka, choć pozornie cicha, zdawała się czekać na mój brak większej i stanowczej reakcji. Jej przesadny spokój, jak to zazwyczaj bywało, był tylko przykrywką do nadchodzącego zamachu.
Opierając się o pomalowany jasną farbą szorstki, drewniany płot, nie przywiązywałem szczególnej wagi do wcześniejszych słów delikatnie obrażonej dziewczyny. W całkowitym milczeniu, od czasu do czasu tylko spoglądałem w jej kierunku, by nie przeszkadzając ani sobie, ani we własnym mniemaniu Lily, starać się dokończyć palenie wciąż tlącego się papierosa.
Nim jednak zdążyłem ponownie zamknąć swe powieki, przed oczyma przelotnie spostrzegłem smukłą, chudą dłoń, dążącą wprost do mojej. Mój refleks najwidoczniej wyjechał na dalekie i całkowicie nieplanowane wakacje, bowiem zanim w jakikolwiek sposób zareagowałem, papieros został wytrącony mi z rąk.
- Lilian. - stanowczo, walcząc z samym sobą, by nie podnieść głosu, cedziłem przez niemalże całkowicie zaciśnięte wargi każde słowo. Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że udało jej się wyprowadzić mnie z łatwo przekraczalnej granicy równowagi, szatynka niewinnie uśmiechała się, trzepocząc swymi rzęsami. Jakże piękny obrazek psuł jedynie papieros, trzymany przez nią między dwoma palcami. - Jeszcze masz szansę się zrehabilitować. Oddawaj.
Z niedowierzaniem przysłuchiwała się wypowiadanym przeze mnie słowom, skwitowawszy moje następne poczynania mające na celu odzyskanie papierosa uniesieniem swych brwi w akompaniamencie na tyle cichego śmiechu, by nikt, kto tylko miałby okazję znajdować się w naszym najbliższym otoczeniu, nie miał przyjemności usłyszeć go za wyjątkiem nas samych. Niezwykle pewna siebie, nonszalancko oparła się o główną furtkę prowadzącą do środka ogromnego pastwiska. Nie przewidziała jednak możliwości zakładającej, że drzwiczki pozostały otwarte, a ona sama, nie mając już na głównej uwadze dbania o własną równowagę, upadnie na mniej więcej równo przystrzyżoną przez konie trawę.
Wraz z Lily na trawie wylegiwał się papieros, dla którego nie widziałem już dalszej nadziei na szanse dla kontynuowania swojego istnienia w stałej, niezmiennie użytecznej postaci. Upadłszy na trawnik, stracił w moich oczach wcześniejsze zastosowanie, nadając się tylko i wyłącznie do nieuniknionego zdeptania. Uczyniłem więc to z lekkim bólem w sercu, przypatrując się martwemu, tytoniowemu ciału ze stłamszonym jękiem po utracie najlepszego przyjaciela.
Dopiero po upływie kilku chwil skupiłem się na szatynce, która narzekała na ból własnych pleców.
- Może mam Ci jeszcze podziękować? - teatralnie westchnąłem, kucając nad jej przymusowo rzuconym o ziemię ciałem. Nie mniej jednak było mi jej żal, gdy przez własne niedopatrzenie i ewidentnie życiowe nieudacznictwo uległa kolejnemu już, drobnemu wypadkowi.
Ostrożnie włożyłem dłoń pod jej łopatki, by stabilnie podnieść ją do pozycji siedzącej.
- Nie ma za co - fuknęła, spoglądając na mnie wciąż nieugiętym wzrokiem. Mimo mojej woli, trzymając się za płot wstała na równe nogi, rozmasowując obolały kręgosłup. - Jeszcze staram się dbać o powietrze, w którym przebywam, a Ty mi to wszystko na złość utrudniasz...
Zaśmiałem się, zamykając furtkę.
- Taki ze mnie zimny drań - mruknąłem, trzymając już kolejnego papierosa w ustach. Lily na ten gest nawet nie próbowała ukrywać swojego oburzenia, które zaprezentowała dosłownie chwilę później, gdy pod pretekstem wtulenia się w mój bok, wsunęła dłoń do kieszeni mej bluzy, by sprytnie wyciągnąć z niej ledwo co napoczęte prostokątne opakowanie. Westchnąłem, gdy oddaliła się z nim na odpowiednią odległość, dopiero po przejściu kilkunastu metrów czekając na mnie, by ogłosić swoje niezwykle trafne spostrzeżenie.
- Rose zamknęła drzwi... - jęknęła, z rezygnacją przyglądając się mojemu pomysłowi na dalsze działanie. Wzruszyłem tylko ramionami, szybko wymijając zarówno ją, jak i główne wejście do budynku.
Stojąc pod balkonem wychodzącym na jedyny korytarz znajdujący się w środku budynku, ze znudzeniem oczekiwałem momentu, w którym Lilian błyskotliwie domyśli się, że do szczęścia brakuje mi tylko jej chociażby chwilowej obecności. Na całe szczęście musiała jednak odbierać moje klarowne sygnały, bo już kilka chwil później trzymałem ją w rękach, by podsadzić ją na wysokość stosunkowo niskiej balustrady.
- Otworzysz mi drzwi, prawda? - naiwnie spojrzałem do góry, gdzie szatynka otwierała już wcześniej uchylone, balkonowe drzwi.
W odpowiedzi zyskałem cichy śmiech i widok dziewczyny znikającej po drugiej stronie szyby. Mogąc mieć jedynie nadzieję na to, że zachowała resztki człowieczeństwa, powlokłem się z powrotem do głównego wejścia, w międzyczasie zyskując możliwość spokojnego dokończenia jeszcze zapalonej fajki. Tym razem nie skończyła jak jej poprzednik, choć w efekcie końcowym, tak czy siak, zdeptałem ją mocnym nadepnięciem własnej podeszwy.
Wkrótce usłyszałem dźwięk przekręcanych w zamku kluczy, skutkujący otwarciem się wrót na na najmniejszą możliwą szerokość. Na progu o framugę opierała się Lilian, na mych oczach chowając papierosy do kieszeni swoich spodni.
- Tylko... Co ja z tego będę miała? - unosząc dumnie swój podbródek do góry, by spoglądać prosto w moje oczy, uśmiechnęła się szeroko, najwidoczniej nie mając najmniejszego zamiaru wpuszczać mnie do środka.
Nie pytając się jej jednak o żadne zdanie, chwyciłem ją w talii, przerzucając ją przez własne ramię zupełnie tak, jakby była niewiele ważącym workiem ziemniaków. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy po zamknięciu drzwi zmierzyć musiałem się ze schodami - krwiożercze stopnie jednak zostały dosyć sprawnie pokonane, a Lily odprowadzona pod odpowiednie drzwi.
- Miłego spania na wycieraczce - tym razem to ja uśmiechnąłem się w swym drobnym zwycięstwie, na odchodne wkładając dłoń do jej kieszeni, umieszczonej na jednym z pośladków, by odzyskać zabraną mi, ukochaną paczkę. Dziwnym trafem oczywiście długo zajęło mi jej wyciągnięcie.
W ostatnim momencie spoglądnąłem jeszcze na nią, czując dziwną i niewątpliwie niezbyt dla mnie typową rozterkę - w pewnym sensie znowu było mi jej żal, mimo wszystko.
- Powiedz mi proszę, jak człowiek ma być przy Tobie asertywny i niezależny? - westchnąłem, już wtedy szukając kluczy do własnego pokoju.

Żonusia? ♥

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)