czwartek, 28 września 2017

Od Luke'a C.D Holiday

Zmuszony przez nagły huk do podniesienia się na równe nogi, z nawet nieukrywaną niechęcią rozglądałem się po pomieszczeniu, by móc łatwiej zrozumieć wszystkie powody, które przerwały naszą dosyć krótką chwilę odpoczynku. Przelotnie spojrzałem na leżące na podłodze książki, zapewne będące jedynym powodem otworzenia przeze mnie powiek, a także na drzwi, za którymi w ułamku sekundy zniknęła moja rudowłosa towarzyszka. Próbowałem połączyć wszystkie fakty w jednolitą całość, jednak logiczne myślenie szło mi z równym trudem, co rozwiązywanie pod koniec liceum przykładów z prawie zaawansowanej matematyki. W związku z czym, gdyby mój tok rozumowania miałby zostać oceniony mało krytycznym wzrokiem, zapewne, tak czy siak, otrzymałbym ocenę niedostateczną. Samo myślenie nad tym wnioskiem zajęło mi wyjątkowo sporo czasu, co wydawało się najskuteczniejszym i wyjątkowo klarownym dowodem na to, że na moją cześć i mojego niewątpliwego geniuszu, w okolicach orbity ziemskiej, powinna pojawić się planeta nazwana moim zaszczytnym imieniem. Podróż na Ziemię musiałaby zajmować jednak stosunkowo mało czasu, bowiem wątpiłem w to, aby na moim własnym skrawku powierzchni istniało coś na kształt w miarę zjadliwego posiłku. Opracowanie kamieni tak, by nadawały się do względnej konsumpcji, zajęłoby mi bez dwóch zdań kilka dekad. Porzucając jednak myśli o zagospodarowaniu przypadkowej planety, choć wciąż rozpaczając za smakiem jeszcze nigdy nieprzygotowanych kamieni, leniwie, nieco się przy tym ociągając, powlokłem swe jeszcze względnie funkcjonujące ciało w kierunku drzwi. Holiday albo wchłonęła się w ściany, albo postanowiła pobawić się w chowanego, bo nie było jej już od dobrej chwili we własnym pokoju, na niekoniecznie własnym korytarzu, ani w ogóle w zasięgu polu mojego widzenia. Biały sierściuch prawdopodobnie również miał dość oglądania istoty łudząco podobnej do mnie, bo również rozpłynął się w czasoprzestrzeni, nie kłopocząc się z tym, by kręcić się w pobliżu mych nóg.
Może błyskotliwa Holiday postanowiła wziąć kota ze sobą? Wytresować go na smyczy dla agresywnych psów albo krzyczeć na głuchą kotkę na zewnątrz, by jednak uszanować panującą w budynku ciszę?
Zauważywszy jednak rudowłosego krasnala, nie odnalazłem wzrokiem białej kotki.
- Znalazłeś ją, prawda? - z nadzieją spojrzała w moim kierunku, gdy zastałem ją kucającą przy jednym z większych krzaków. Zgubiony z tropu, zmuszony do odrzucenia wszystkich wcześniejszych scenariuszy, chcąc czy też nie, powoli uświadamiałem sobie, że moja jakże odpowiedzialna towarzyszka musiała zgubić swego pupila. Właściwie nie było to niczym nowym ani zadziwiającym, bo jej refleks i spostrzegawczość pozostawiały dużo do życzenia. Prawdopodobnie moja rozkojarzona mina mówiła zbyt wiele, bo nie musiałem prosić o wyjaśnienia, zanim je otrzymałem. - Kota, Luke, kota. Widziałeś Celeste?
- Szukałaś u psów? - prychnąłem, dosyć niedbale rozglądając się dookoła własnej osi. Poza drzewami, krzakami, końmi i kostką brukową nie dostrzegłem niczego, co wymagałoby szczególnego przedstawienia. W każdym bądź razie, kota, tym bardziej białego nie było nigdzie. Opcja dostrzeżenia zwierzaka rudowłosej w paszczy jednego z psów wydawała się jednak bardzo, ale to bardzo prawdopodobna. Holiday niemalże zabiła mnie wzrokiem, gdy rozpocząłem wygłaszanie swych spekulacji.
- Wszystko potrafisz zgubić? Nawet żywe istoty? - z niedowierzaniem kręciłem głową, gdy dziewczyna zmusiła mnie do przeszukiwania niemalże całej akademii wraz z nią. Kota nie było w stajniach, kota nie było na padokach, kota nie było przy lesie, kota nie było w kuchni. O dziwo nie było go również u właścicieli błąkających się po całym obiekcie psów.
Celeste zakpiła z nas, przebiegając tuż pod moim nosem, kiedy to wracaliśmy zrezygnowani prawdopodobnie do własnych pokoi. Po powrocie do swego zacisza planowałem zamówić dla siebie ładną, mahoniową trumnę, wewnętrznie czując nadchodzący zgon. Wolałem wiedzieć, że godnie spocznę pochowany na swej planecie. Uciekające zwierzę zmusiło nas jednak do tego, by pozostać na zewnątrz i z bezradnością oglądać, jak wspina się na coraz wyższe części budynku. W końcu, spocząwszy na dachu, beztrosko usiadła na jednej z dachówek.
- Powodzenia. - mruknąłem tylko, po kilkunastu sekundach przyglądania się całej konstrukcji i bezwzględnemu postanowieniu powrotu we własne strony. Gdy już ruszałem, poczułem jednakże na swym ramieniu drobną, acz zaciśniętą dłoń, stanowczo przywracającą mnie do porządku. Nie dowierzałem temu, iż rudowłosa zdołała zatrzymać mnie całkiem niemałą siłą.
Postawiła na swoim. Zaciągnęła mnie do budynku, nawet zmusiła do wejścia na schody i znalezienia korytarza prowadzącego na poddasze. Schodki na najwyższe piętro budynku były wyjątkowo strome, a sufit na tyle niski, że ciężko było mi się wspiąć na ostatni stopień.
- Chyba przeceniłam Twoje możliwości. - mruknęła, gdy w końcu, po nawet mi dłużących się chwilach, stanąłem wraz z nią na zagraconym strychu. Meble pokrywał co najmniej kilku centymetrowy kurz, a przez stare okno do środka przebijały się jedynie nieliczne promienie słońca.
- Śmiałbym twierdzić, że oceniłaś je zbyt nisko.
Prychnąłem, otwierając jedno z nielicznych okien, by wpuścić do wiecznie zamkniętego pomieszczenia, choć odrobiny powietrza. W międzyczasie, licząc najwidoczniej na to, że kotka porzuciła chęci kontynuacji swej niekoniecznie bezpiecznej wędrówki, Holiday znalazła poszukiwane przez nas wejście na sam dach. Kolejne schody i wąskie przejścia nie zwiastowały niczego dobrego. Tym razem miałem obawy do tego, aby sądzić, że mogę... Nieco nie zmieścić się w wejściu.
W miarę stabilnie udało nam się stanąć na dachówkach, choć stawianie pierwszych kroków było wyjątkowo ciężkie. Zachowanie dyskrecji, by w miarę możliwości nie wzbudzić żadnych zastrzeżeń i nieprzestraszenie kotki, żeby tylko nie czmychnęła w dalszą wędrówkę, także nie należało do naszych codziennych i najłatwiejszych obowiązków.
Poruszanie się z Holiday jednak było wystarczającym utrudnieniem, które sprawiło, że cała wyprawa niekoniecznie powiodła się tak, jak powinna. Choć Celeste dalej lizała swe łapki na skraju dachu, to jej właścicielka... Cóż, nie potrafiła przechadzać się po stromych konstrukcjach z równie godną podziwu gracją.
- Pomóc, nie pomóc, pomóc, nie pomóc, o to jest pytanie... - chwytając nie mniej jednak jej dłonie, próbowałem sam utrzymać względną równowagę, by nie popełnić tego samego błędu co przyjaciółka, zsuwając się ze stromego dachu. Gdyby nie rynna... Pewnie nie byłoby czego zbierać. Lekki, bo mimo wszystko nienależący do szczególnie ciężkich ciężar dziewczyny ciągnął mnie w dół, co nie ułatwiało pozytywnego zakończenia operacji.
Śmiejąc się w duchu, jak to zawsze mieliśmy w zwyczaju we własnym towarzystwie, łaskawie pomogłem stanąć jej na równe nogi i otrzepać się z delikatnie wilgotnych liści.
Odetchnęła głośno, gdy nie wisiała już kilkadziesiąt metrów nad ziemią.
- Mogę spodziewać się jakiegoś podziękowania? - sugestywnie poruszyłem brwiami, opatulając ją dookoła ramieniem.

Holiday?
Zabij, proszę. Błagam już. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)