Podałam dziewczynie dłoń, by ta podniosła się z ziemi. Niekoniecznie tak, miało się to skończyć- mianowicie nie upadkiem brunetki, bardziej spodziewałam się...swojego. Niebo spochmurniało, teraz musiałyśmy wracać.
-Lena, musimy szybko wracać. Obawiam się, że trąba powietrzna ma chrapkę na nas....- miauknęłam, przyciągając dziewczynę do siebie, po czym wskazując na oddalony od nas dobre 10 lub więcej kilometrów wir.
Nic nie mówiąc, wsiadłyśmy na konie, które już chwilę później galopowały, zgrabnie omijając krzaki i tym podobne. Zbierało się na porządną ulewę, gdyż czarna jak smoła chmura wisiała nad nami, grożąc piorunami. Gromy uderzały czasami o ziemię gdzieś daleko, a wtedy Dracul wzdrygał się i przyśpieszał tempa, by później znowu je zwolnić. Praktycznie, jak i teoretycznie nie było szans na ucieknięcie przed deszczem, który lunął z wcześniej wspomnianej chmury. Przemoczone do suchej nitki wpadłyśmy do stajni, gdzie przeczekałyśmy ulewę, przy tym omawiając typowo jeździeckie tematy, wśród nich był także temat jutrzejszych zawodów, na których miałam zamiar wykazać się umiejętnościami dżokejskimi. Gdy deszcz przestał padać, odprowadziłyśmy konie do boksów i okryłyśmy je derkami, gdyż mokry koń na zimnym powietrzu, nu nu nu.
****
Gorączka nie dawała mi spać, więc już o 5 współlokatorki skierowały do mnie higienistkę.
-Nie żartuj sobie ze mnie, Esma. Nigdzie nie pojedziesz z 39 stopniami.- Kobieta położyła na moim czole zimny kompres, po czym jeszcze raz zmierzyła mi temperaturę.- No proszę, nawet 39.4. Gdzie ty się tak urządziłaś?- Pielęgniarka skrzywiła głowę, zabierając apteczkę.- Masz leżeć w łóżku do niedzieli, żadnej jazdy. Pani Rose kazała Ci tylko nakarmić konie, nic więcej.
Drzwi zamknęły się za nią, po czym wszystkie 3 pary oczu wlepiły się we mnie. Przegadałyśmy z dziewczynami jeszcze chwilę, po czym one musiały wychodzić, gdyż autokar pojechałby bez nich. Odczekałam 20 minut, po czym ubrałam się w ciepły sweter i ruszyłam do stajni. Akademia była opustoszała, a na portierni nikogo nie było...Sama w Akademii, sama z końmi- więc już nie taka sama, to zdanie było bez sensu. Tak czy inaczej, wpadłam do boksu Hollywooda, by trochę się ogrzać. Kupa siana okazała się wygodniejsza od łóżka, więc pod wpływem senności zakopałam się w suszonej trawie. Oczy zaczęły mi się przymykać, gdy przypomniałam sobie o karmieniu. Ociężale podniosłam się i wyszłam z boksu, po czym udałam się do paszarni, skąd wydostałam z taczką jedzenia. Moją uwagę przykuła chodząca po boksie porodowym Wings, po chwili jednak położyła się. Jej ciężkie dyszenie nie było objawem niczego dobrego, więc szybko weszłam do jej boksu.
-Cholera jasna...-warknęłam, wykręcając numer Sarah.- Halo? Akademia Magic Horse. Proszę o przekierowanie do p. Wilson...- powiedziałam szybko. - Dzień dobry, proszę, by Pani szybko przyjechała, Wings chyba rodzi...
Okej, obserwuj ją dobrze, gdyby coś się działo, dzwoń. Będę za kilka minut!
Cholernie się stresowałam, jeśli coś pójdzie nie tak? Tak jak kazała Wilson, obserwowałam dokładnie zachowanie klaczy, aż do przyjazdu weterynarza. Gdy tylko się zjawił, zajął się Wings, która wydała na świat ślicznego źrebaka.
-Dobrze, że zauważyłaś ją...- Sarah zamknęła boks i stanęła obok mnie.
- Ja chyba pójdę do pokoju, mam na dziś dość wrażeń...- westchnęłam, uciekając ze stajni.
Gdy już byłam przy pokoju, zaczepiła mnie Lena, która dopiero przyjechała.
- I jak było na zawodach?- zapytałam.
<Lena?>
A masz te 10 punktów, ciesz się. Tylko nie wydaj na głupoty, córko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)