piątek, 4 sierpnia 2017

Od Lily - pierwszy etap zawodów

Osoba stojąca za prostym w ozdobieniach lustrem wcale mnie nie przypominała, a jeżeli już, to jedynie próbowała nabierać moich kształtów ciała, twarzy. Wargi pozostały rozluźnione, nawet nie dbając o uniesienie kącików ku górze. Delikatna skóra palców u dłoni dokładnie wyczuwała gładki materiał bryczesów, które z opiekuńczością oplatywały moje chude, jasne nogi. Również tej jaśniejszej barwy spodnie wieńczyły dwa czarne czapsy, owijające nogę jeszcze ciaśniej od bryczesów, a gumką przytulając podeszwę sztybletów, których oczywiście na nogach wolałam nie mieć. Mimo to dzisiaj postawiłam na wygodę. Ciemnobrązowy warkocz ciasno upięty, bezwładnie zwisał z ramion, tak jakby już stracił wszelką nadzieję na wzbicie się w jasne powietrze, jednak już teraz wiedziałam, iż tej doby mu tego nie zabraknie. Zmarszczyłam lekko brwi, gdy dostrzegłam jednak zdradzieckie kosmyki, które równie co ja nie chciały zostać częścią mizernego planu na ujarzmienie, chociażby części tej burzy. Duszność w pokoju osiągnęła swój zenit, a otwarte na oścież okna i drzwi nie stanowiły zbytniego znaczenia. Nawet chińskie urządzenie z miejscowego supermarketu nie próbowało stoczyć bitwy z uporczywą temperaturą, a jedynie ośmieliło się na niepewny wiaterek skierowany w moją stronę. W głowie miałam istne piekło przez świadomość, iż jeszcze dzisiejsza sztafeta będzie miała miejsce. Pochwyciwszy silnie zbudowane nakrycie głowy, czym prędzej opuściłam, porośnięty imponującym swym kolorem i wielkością bluszczem budynku i w miarę spokojnym krokiem doszłam do zatłoczonego gmachu stajni. Tamtejsze warunki nawet nie dorastały do przysłowiowych pięt mojej twierdzy, iż duszność była dziesiątki razy gorsza, a ilość uczniów rozsypanych po także znaczącej ilości kątów zdobywała tę nieprzyjemną umiejętność zmuszenia mózgu do uczucia skołowania i momentalnego zblokowania. Tak też ja nie stanowiłam wyjątku, póki jasna dłoń dziewczyny, jak się zdaje przede mną, nie spoczęła na moim ramieniu, starając się o moją świadomość, iż świat nie ma zamiaru specjalnie dla mojej osoby zwalniać. Oczami szybko zmierzyłam dziewczynę, na której twarzy pojawił się mały, z nutką rozbawienia uśmieszek.
— Witaj Partnerko — oficjalny ton widocznie szybko dobiegł do jej małych uszu, po tym, jak naprężone mięśnie ułożyły nasze dłonie w poważnej postawie, na tyle, by je delikatnie ścisnąć.
— Dzień dobry, Panno White, czy jest Pani gotowa na dzisiejszą sztafetę? — zachowując podobny ton, Esma w podobieństwie do mnie była na skraju śmiechu. Uczucie rozbawienia po krótkim czasie przerodziło się w jak najprawdziwszą głupawkę. Wcześniej oporządzone wierzchowce, teraz lśniąca sierść została zakryta cieniem szarego czapraka oraz czarnego siodła. Ogier z początku spokojny zdawał się nabierać coraz więcej energii. No, może nie zupełnie nabierać, co uaktywniać ukryty gejzer.
~*~
Wzrokiem otoczyłam okolicę. Mężczyzna znany również jako pan Lee lojalnie stał przy burym słupku, niezdarnie wbitym w grunt. Słupek ozdabiała jaskrawo marchewkowa flaga i mimo swego małego rozmiaru stanowiła istny dowód, że wiatru dzisiaj jest zupełny brak. Jedynym ratunkiem dla instruktora były ostatki lemoniady, czekającej aż się zamieni w niebezpieczny dla otoczenia wrzątek. Zapewne napój był popisem kulinarnym, którejś z instruktorek, gdyż kucharki, obecnie czekające w domach zapewne na godzinę późniejszą niż zwykle, z powodu zawodów, zwyczajnie nie zdążyłyby jej zrobić.
— Obróć się — łagodnym (jeszcze) głosem nakazałam towarzyszce dać mi możliwość wkłucia srebrnych, malutkich agrafek w ciemną kamizelkę. Do błyszczącego się w urywkach słonecznego światła srebra, została przyczepiona gładka koszulka z numerem naszej pary. Na całe szczęście byłam na tyle pomyślna, że sama wcześniej kartkę doczepiłam, a nie musiałam teraz ryzykować moją krwią, co prawda w śmiesznych ilościach, jednak nadal krwią. Oba ogiery stały spokojnie przywiązane do niedalekiego koniowiązu i błagalnie spoglądały na skrzącą się zielenią trawę, jednak niepozwalający na za dużo uwiąz konsekwentnie trwał w swojej roli.
— Popracujesz, to pojesz — uśmiechnęła się dziewczyna do ogiera, odhaczając kantar zawisły na jednym pasku i bezwiednie spoczywającym na szyi.
— Do startu się przygotowuje Esma Shrase i Lily White. — Nieco zachrypły instruktora sprawił, że ze świstem wypuściłam powietrze, a rękę przeniosłam na szyję Drakuli, podczas zajmowania przez Esmę miejsca w siodle. Dłonią parę razy poklepałam pokrzepiająco nogę dziewczyny, zanim rzeczywiście zdecydowane na udział w zawodach miałyśmy wystartować. Jednak nie tylko poddenerwowany jeździec dostał swoje szczęśliwe poklepanie na powodzenie, a i czarnego jak smoła Drakuli. Nieokrzesany wyrzucił w górę dumnie duży łeb, ukazując swoje temperamentne wnętrze splecione z ognistym charakterem w gruby warkocz. Uśmiechnęłam się delikatnie w stronę przyjaciółki i sama odeszłam z obecnego miejsca swojego pobytu, iż Esma wymagała (nie ukrywając) dość dużo miejsca na starcie. Ostatni raz patrzyłam, jak jasny kitek, zanika początkiem pod czarny kask, a końcówkami chowa się pod równie ciemnej barwy kamizelką ochronną. Dziewczyna pędziła, wyznaczoną drogą jakby była błyskiem od pioruna, który zręcznie wyprzedza swego rywala grzmota. Sekundy leciały coraz szybciej, zupełnie jakby stanowiły kolnego zawodnika w wakacyjnych tak naprawdę zabawach, które większość wzięła jako całkiem poważniejszy temat. Nie odrywając wzroku od imponująco pędzącej pary szaleńców, zdecydowanym ruchem ściągnęłam strzemiona na sam dół, odbezpieczając je na tyle, bym mogła spokojnie zająć miejsce na grzbiecie Spartana, oczywiście otulonym przez cięższe siodło. Poczułam, jak zniecierpliwiony ogier po raz kolejny postawił z impetem smukłe, aczkolwiek silne kopyto, z którego niezliczone zasoby energii aż parowały, pozostawiając dookoła mgłę napięcia i niecierpliwości. Uważnie wzrokiem mierzyłam każdy sygnał Esmeraldy w stronę Demona, zanim oboje dosłownie przelecieli nad przeszkodą. Jeszcze parę chwil, a zniknęli za szmaragdem krzaków parę metrów ode mnie, oraz uciekli od mojego dociekliwego wzroku odsyłanego wprost z grafitowych oczów. Cicho westchnęłam, starając się stworzyć choć krztę nadziei, iż nic im się nie stało. Nie mal parę sekund później do uszu dobiegł cudowny dźwięk rozbijanych tafli wodę przez kopyta ogiera, jakie dopiero za parę minut miałam się zmierzyć ja. Wypuściłam z świstem powietrze przez usta, kierując oczy na kłąb gniadosza, który kolejny raz zadrżał pod wpływem siodła, bądź innych latających istot, których życia nadal mogę być święcie pewna, jak i ich odwiecznej złośliwości do większych oddychających. Ciemna grzywa została gdzieś rozwiana na drugi bok, sama nie jestem pewna czy dobrze zrobiłam, nie wiążąc jej w nic specjalnego. Szczerze, bardziej zazdrościłam tym bardziej swojemu wierzchowcowi, że ten jednak mógł zachować ten zaszczytny przywilej rozwianej grzywy, a nie skończyć jak ja, pod szantażem Esmy w grubym warkoczu. Stukot kopyt stawał się coraz wyraźniejszy i co gorsza - głośniejszy. Kary ogier, zbliżał się nieubłaganie do mojego gniadosza niosąc oprócz Esmy na grzbiecie również małą pałkę zakończoną dwoma, białymi końcami z gumy. Wyciągałam już dłoń w stronę przedmiotu, lecz zamiast ciepłego plastiku poczułam puste powietrze. Chwilę później od ziemi odbił się dźwięk upadającego przedmiotu. Moje serce stanęło nie mal od razu, jednak nogi nawet nie traciły czasu na pomyślenie. Jakby siodło było zjeżdżalnią, zsunęły się, a tą samą dłonią, której nie było dane złapać wcześniej. Ponownie palcami szurałam po ziemi, jednak nie po plastiku, który tak bardzo chciałam już uchwycić. Ostatecznie, jeszcze parę sekund palce nie zmieniły swojej roli, póki nie odzyskałam świadomości mózgu, pod wpływem krzyków zszokowanej partnerki. Mogłam z powrotem wsiadać na grzbiet zdezorientowanego wierzchowca, który był pewny, że ma ruszyć pełnym galopem na przekór drzewom. Zdenerwowana z pięć razy uderzyłam nogą o bok konia, jednak nie przewidziałam tego, że ruszy od razu tak szybko. Mogę się założyć, że wyglądałam jak flaga powiewająca z wysokich słupów w stolicach krajów. Z trudem łapałam się do pół-siadu. Bacik w mojej dłoni tuż obok pałki stał się całkowicie bezużyteczny. Nie miałam dużo czasu na przeczyszczenie myśli, ponieważ już z kilka metrów dalej była pierwsza przeszkoda typu Coffin. Nie należała do najukochańszych, nie dla gniadosza. Nie stanowiła również przysłowiowej „bułki z masłem", a niemałe wyzwanie dla jeźdźca jak i wierzchowca. Gniadosz gwałtownie popędził w stronę przeszkody, jakby dostał skrzydeł. Jednak zaskoczony po perfekcyjnie wykonanym skoku przez pierwszy plotek, równie czarnym co jego przyjaciółka Moon, rowem uniósł wysoko gniady łeb ku obłokom, ukazując mimo dzielnego serca niepewność. Jeszcze mocniej docisnęłam nogi do boków gorącokrwistego, wypowiadając ledwie słyszalne "hop", które jak miałam nadzieję, dobiegło do wysokich uszu dodających atramentowymi oczom mądrości. Smukłe kopyta zgrabnie podkuliły się pod siebie, a tylne z niewielką siłą, odepchnęły się od ziemi. Chwyciłam mocniej ciemne kosmyki grzywy, unosząc się trzeci raz do pół-siadu, przed ostatnim w tej przeszkodzie płotkiem. Moje serce powróciło do podstawowych czynności życiowych, kiedy z dumą i pewnością siebie mogliśmy powrócić na spokojniejszą trasę. Burze pyłów tworzyły jakby mgłę, która usypia wszelkie ranne ptaszki, które z kolei wstały wypoczęte o piątej nad ranem, aby podziwiać wschód słońca i narodziny kolejnego dnia. Tętent kopyt ponownie stał się nierówny, kiedy "podobno" mierząca 70 centymetrów (i tak mierzyła conajmniej metr!) uruchomiła swój mechanizm i unosiła się raz w dół, a raz do swojego neutralnego poziomu. Wystające gałązki jeszcze były pokryte liśćmi. Co prawda i tak uschłymi, ale mimo wszystko nadal wyglądały jakby nie dotknęła ich żadna powierzchnia zwierzęca, ludzka albo jakakolwiek inna. Poczułam, jak mięśnie Spartana jeszcze mocniej pracują, co wydawało mi się kompletnie nie możliwe po przybytym dystansie naprawdę porywistym galopem. Formułka każdego skoku, tutaj tylko w połowie przypominała te na parkurze. W crossie wymagały jeszcze więcej uwagi i odwagi. Każde zwątpienie mogło się okazać porażką. Podczas lotu nad przeszkodą strasznie się cieszyłam z odnalezienia starych ochraniaczy i kaloszy ogiera, gdyż ostrzejsze fragmenty niepozornych drewienek mogłyby się z łatwością wbić w delikatną skórę. Przeszkoda nagle się ponownie podniosła, delikatnie uderzając o tylne kopyta Spartana. Gniadosz wydał niespokojne rżenie, jednak po jakimś czasie uspokoił się i powrócił do dawnego, szaleńczego tempa. Ciągnęłam za wodze jak najdelikatniej, bo wiedza, że każde mocniejsze choćby odrobinę pociągnięcie pasków może spowodować przejście nawet do kłusa. Gorący jak piec zimą temperament, nie zamierzał się uspokoić. Nadal szalał, jakby cały świat należał do niego. Metrowy zeskok w dół również nie należał do ulubionych. Bankiet był właśnie takim stopniem. Jedyna drewniana listewka, ledwie widoczna z wysokości jeźdźca, a konia też zbytniej uwagi nie przykuwała. Kolejny raz przyciągnęłam wodze o parę milimetrów bliżej siebie, próbując dać sygnał, że za chwilę ziemia się skończy i czeka na wierzchowca dużo niższy grunt. Ogier gwałtownie przeszedł do kłusa, już sam dostrzegając niebezpieczeństwo. Kończyny niepewnie poleciały do dołu razem z łbem, podczas gdy tylna para musiała jeszcze dołączyć. Nadal kurczowo trzymałam się kolanami siodła, powoli nie ukrywając, opadając z sił. To dziwne, że na treningach zawsze bywało lepiej. Łydkami raz uderzyłam o boki Spartana. Jeszcze drugi i ruszył żywym galopem. Nie było nam dane tak długo pędzić beztrosko między drzewami, bo już znowu na paręnaście metrów przed naszym zespołem z dwóch istot pojawiło się kolejne utrudnienie trasy. Zupełnie moim zdaniem zbędne. Spartan potraktował to zupełnie jak zwykłą przeszkodę, jednak kiedy już dolatywaliśmy na poprzedni poziom trasy, nigdy nie znalazłam się tak nisko na żadnym koniu. Kopyta były jak skurczona piżama po nieodpowiednim praniu. Przez chwilę moje serce się ścisnęło na myśl, jak wielkie jest ryzyko, że możemy razem runąć na ziemię. Jednak ogier zebrał w sobie siły. Zanim się ponownie rozprostowały i to jeszcze ze mną na grzbiecie mijały kolejne cenne, zupełnie jak złoto sekundy, które tak dzielnie Spartan wywalczył w odcinkach pomiędzy przeszkodami. Po paru chwilach ponownie gnaliśmy. Drzewa robiły się coraz rzadsze, a droga została zupełnie naświetlona przez największą gwiazdę w układzie słonecznym. W oddali (prócz ciemniejszej dróżki wychodzącej na trasę) dostrzegłam Esmę skaczącą jak zwariowana i coś wykrzykującą w moją stronę, jednak była za daleko bym była w stanie cokolwiek usłyszeć. Odwróciłam gwałtownie głowę, kiedy do mojego mózgu dotarła nieprzyjemna informacja, że koń już przyspiesza, by pokonać „Stół". Na całe szczęście możliwość odbicia się od niego była nie taka całkiem bezsensu. Mimo że częściej się stosuje tę opcję na tych większych rozmiarach. Dodałam delikatną łydkę, okazując Spartanowi swoją obecność i podstawowe funkcje życiowe. Wyprostowane nogi nawet nie zamierzamy tykać bambusowej powierzchni utrudnienia trasy. Stół nawet w ćwiartce nie śmiał przypominać tego w jadalni, na którego powierzchni sól to cukier, cukier to pieprz, a pieprz to sól. Zupełnie nie wiem jak to się stało i wolę nie wiedzieć. Uśmiechnęłam się, czując na karku przyjemny cień rzucany przez lasek, oraz drzewo często pokonywane przez nas na większości przejażdżek z przyjaciółmi. Gniadoszowi też widocznie udzieliła się chłodniejsza atmosfera. Parsknął parę razy, po czym znowu wyrwał się do skoku. Szybował jakby latał. Mogłabym przysiąc, że gdybym w obecnym pół-siadzie wyprostowała rękę, mogłabym głaskać go po czole za to co robi. Gwałtowny skręt, niemal od razu po przeszkodzie był kolejną niespodzianką postawioną dla ambitnie mierzonych uczniów Akademii. Ogólnie cały przejazd nie zamierzałam ani razu szarpnąć niepotrzebnie za wędzidło, bo wrażliwy na mocne wodze ogier mógłby się niepotrzebnie spłoszyć i zbuntować, jednak teraz dużo mocniej pociągnęłam za prawą niżeli byłoby to konieczne. Spartan ponownie uniósł błagalnie wzrok ku niebu, prosząc o zrozumienie, jednak na przywołanie go łydką do porządku całkowicie porzucił dotychczasową modlitwę i posłusznie popędził ku spokojnej tafli wody. Szczerze nie spodziewałam się tego zupełnie, jednak uciekające przed kopytami żabki, które wcześniej chciały się uchronić od męczących upałów, teraz zupełnie bez ostrzeżenia wpadły za ochronny materiał kamizelki, popadając w jeszcze większe tarapaty. Wierciłam się na wszystkie strony, a Spartana czekał jeszcze skok. Próbowałam się resztkami sił koncentrować na przeszkodzie, jednak nogi też postanowiły wziąć urlop. Usiadłam w siodło, wesoło podskakując. Kochany gniadosz oczywiście podjął się próby pokonania niskiego żywopłotu. I nawet mu to wyszło, gdyby nie to, że moje stopy opuściły strzemiona. Teraz to była już kompletna porażka. Zebrałam się jedynie na wykonanie pół-siadu, polegając jedynie na kolanach. Szczęście mi dopisało, ponieważ następna przeszkoda-Wąski front-sięgała zaledwie pół metra, a żaba opuściła moje ciało. Spartan na kolejną łydkę zebrał swoje troski o mnie i z perfekcją, sięgającą korzeniami do jego krwi, wykonał proste z pozoru utrudnienie. Następny skręt na dawną trasę wymagał zwolnienia, które z kolei było dla mnie ostatnią deską ratunku. Niezauważalnie wcisnęłam wąskie stopy w stalowe strzemiona, których metal nawet dawał popalić przez temperaturę. Wróciliśmy na stary szlak z nowym życiem.Ja, ponieważ moje obolałe nogi miały parę chwil przerwy, a Spartan, ponieważ orzeźwiła go woda. To było jakby małe koło i powrót na ostatnie dwie przeszkody przed pierwszym skrętem. Po repetycji nadeszła pora na kolejne utrudnienia. Powtarzały się, jednak te były jeszcze wyższe. Następująca w kolejności hydra była tym razem przyozdobiona gałęziami bez listków. Widocznie kopyta poprzednich uczestników już nie raz miały styczność z odłamkami drzew. Jasny brąz komponował się z różowiutkimi płatkami kwiatów, które promieniały letnim klimatem. Rośliny gwałtownie zafalowały, pod kopytami zgiętymi i w pełni gotowości do skoku. Moje włosy zatańczyły z chłodnym wiaterkiem, dodającym sił w upale, którego tak bardzo dzisiaj nie chciałam. Tętent kopyt wrócił do normy. Ciasno spięty nad ranem dobieraniec, teraz zgubił gdzieś gumkę, a włosy ucieszony tym faktem poczuły skrzydła wolności. Równe skrzydła wolności poczuł holender pode mną, gnający jak szalony i nawet na chwilę niemający zamiaru zwalniać. Przytuliłam czerwonym polikiem atramentową grzywę ogiera, kiedy ten znowu przyspieszał do skoku. Kolejny Stół był wyższy, jednak mniej szeroki w porównaniu do poprzednika. Śpiewom ptaków florydzkich akompaniował stukot z pozoru delikatnych kopyt oraz ciężki oddech wierzchowca. Towarzyszył również wiatr, zataczający się coraz głębiej w malutkim lasku, powodując wesołe szastanie listków. Uderzyłam piętą o boki Spartana. Już podbierał nogi, już spinał mięśnie, aby wystrzelić jak kometa, jednak poczułam na twarzy uporczywe włosy, zasłaniające mi widok. Z moich ust wypłynęło "ciche" przekleństwo, którego rzecz jasna wolałabym nie pisać. Zdezorientowany ogier trzasnął tylnym kopytem o gładką powierzchnię i wylądował zdezorientowany na ziemi. Zebrałam wodze w jedną rękę, zajętą już i przez palcat i przez chorągiewkę, mając ogromną nadzieję, że nie upuszczę jej drugi raz. Dałam jeszcze jedną łydkę, by przywrócić konia do dawnego biegu, a w tym czasie mogłam ogarnąć niesforne klaki. Drugą ręką powróciłam na wodze.
Uśmiech wdarł się niepostrzeżenie na moją twarz, kiedy oczy ujrzały tylko trzy przeszkody do końca. Niestety ostatnią trójcę poczynał brat pierwszej przeszkody, Coffin, dwadzieścia centymetrów niższy, środkowe utrudnienie stanowił tak zwany Sunken Road, dotychczas niestosowany na zawodach w Akademii, na którego przypadały aż cztery segmenty, natomiast ciąg wyzwań wieńczyła hydra. Oczywiście ruchoma. Wróćmy jednak do początku, ponieważ samo opisanie końcowych utrudnień nie uczyniło końca trasy. Przerwa w szaleńczym galopie do pierwszego fragmentu Coffinu poszła gładko ze względu na proste sześćdziesiąt centymetrów. Jednak rów długi na tę samą długość, był równie nielubiany przez Spartana co ten pierwszy. Tym razem jego zawahanie się było widocznie mniejsze, jednak tym razem to powrót do dawnego rytmu stanowił problem. Na całe szczęście nie zahaczył nogą o płotek, ale zabrakło również tej samej pewności, co przy pierwszych skokach. Kolejny powrót do beztroskiego galopu okazał się tym razem bardzo miły, mimo kolejnych kropel potu na moim czole i na jego szyi, która drżała co jakiś czas. Mój mózg ogarnęła myśl o wodzie, ale i o następnym przeciwniku, którego tak wcale prosto i łatwo pokonać nie było. Wymagała naprawdę ogromnego skupienia. Dodałam łydkę na pierwszy płotek zabawnie ułożony z pni drzew, górą do jeźdźca i przyszpilonym do ziemi. Spartan posłusznie pognał do przeszkody, jednak rozpędzony po skoku musiał gwałtownie zwolnić z powodu bankietu w dół. Nogami wyczłapał się na ten niższy poziom, jednak musiał nie mal od razu powrócić na dawne wysokości. Wyszkolony w skokach zdecydowanie nie był nauczony, że przeszkoda może trwać jeszcze dobrą, całą trasę. Ostatnim członem był siedemdziesiątkę mierzący mur, co było grubą przesadą. Co gorsza, nie był on taki, jak na parkurze, czyli ten, który można zwalić, ale stały, który większa pomyłka może stanowić zagrożenie dla zdrowia konia. Spartan jednak jeszcze się wysilił i jeszcze raz przewiózł mnie na drugą stronę. Odetchnęłam z ulgą, ale i wiedzą, że najgorsze już minęło. Ciężki oddech gniadosza zmusił go do ciut wolniejszego tempa. Ostatnia hydra nie była już takim wyzwaniem po pokonaniu przeszkody o angielskich korzeniach. Z perfekcją, pomijając nieco przerażające odgłosy mechanizmu podnoszące poprzeczkę co parę sekund, pokonał ostatnią przeszkodę. Czym prędzej pędziliśmy do Esmy czekającej na mecie i machającej co tchu. Uniosłyśmy razem zwycięską chorągiew, kiedy uśmiechnięty instruktor zatrzymał stoper. Wtuliłam się w szyję Spartana, jakbym nie miała najmniejszej okazji do zrobienia żadnego innego udowodnienia mojej miłości do niego. Podana przez Esmę butelka wody szybko stała się naszym prysznicem.
— Nie mam najmniejszego zamiaru teraz gnić tu w stajni, jedziemy do miasta na lody — zarządziła dziewczyna. Wydałam z siebie godny pożałowania jęk, na co się wdzięcznie zaśmiała.
— Jak Ci się jechało? — zapytała, uśmiechając się chytrze.
— Beznadziejnie, najgorszy przejazd w życiu. Trasa była zdecydowanie za długa. Chociaż on był wspaniały. — Poklepałam mokrą szyję ogiera.
~*~
Ostatecznie mój pomysł z piknikiem i pławieniem zmęczonych koni się przyjęła. Niemal od razu po obiedzie zabrałyśmy się na oklepie nad jezioro i spędziłyśmy tam cały czas do wyników, rozmawiając chyba o wszystkich możliwych tematach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)