środa, 23 sierpnia 2017

Od Lily - Zadanie 22

Moje palce bawiły się bez przerwy, a skruszonym wzrokiem obtoczyłam instruktora siedzącego po drugiej stronie biurka. On też się bawił, tyle że bordowym długopisem, co niezmiernie mnie irytowało. Nie zmieniało to jednak faktu, że to ja nadal byłam winna całemu zamieszaniu.

— Więc jeszcze raz. Poszłaś na spacer do lasu kiedy wróciłaś większość kantarów zapadła się pod ziemię? — niedowierzający ton James'a Rose'a, naprawdę mnie intrygował, ponieważ ile razy go nie słyszałam, to tyle razy wydawał mi się on sztuczny i nieprawdziwy. Jednak tym razem wyglądał na prawdziwy.

  — Dokładnie. Można ewentualnie dodać, iż byłam bardzo zszokowana tym faktem — uśmiechnęłam się niewinnie. Mężczyzna westchnął głęboko, przeczesując swe czekoladowe kosmyki. Tracił cierpliwość, która niby zawsze go wyróżniała spośród innych opiekunów.

  — Dobrze więc. W zamian popielisz w ogródku. Spróbuj poniszczyć chodź jedną roślinkę, dam Ci taki wycisk na ujeżdżeniu, że będziesz żałować dnia, w którym postanowiłaś się tu pojawić. Żegnam. Elizabeth jest na hali chyba, ona Ci powie gdzie są narzędzia. — Jego bardzo istotna wskazówka była ostatnią rzeczą, jaka miała miejsce w naszej rozmowie.

Delikatnie przymknęłam drzwi, a chwilę później żwawo kroczyłam przez korytarz w stronę pustyni chronionej dachem. Radość sprawiona nowym akademikiem, bez ośmiu pięter do pokonywania była nie do opisania. Jasno-szare schody prowadziły w dół na parter, a zdobiła je połyskująca srebrzyście ewidentnie metalowa poręcz. Dwa małe dywaniki na półpiętrze wytrwale znosiły każdą parę stóp, bądź łap czy każdego innego rodzaju kończyn. Instynktownie dotknęłam delikatnie zimnego metalu, kiedy moje stopy opuszczały się na zmianę z prędkością światła, omal nie zakańczając żywota na ostatnich schodach. Temperatura na dworzu mnie zdecydowanie przerastała, kolejne upały stawały się zwyczajnie uciążliwe i nie do wytrzymania. Starałam się jak najszybciej dostać na halę, jednak i tam panowały diabelskie warunki. Właścicielka raz po raz przecierała spocone czoło, w przerwach pomiędzy wydawaniem poleceń i uwag. Krzyknęłam w jej stronę parę razy, rękami zachęcając do podejścia. Sterroryzowała mnie przez chwilę wzrokiem, po czym oczywiście podeszła do bramy.
— Gdzie są narzędzia do pielęgnacji ogródka? — zapytałam wprost.

— Masz zamiar robić porządki w ten upał i jeszcze otrzymałaś na to zgodę? Gratulacje. Jak tylko dopadnę James'a... — żachnęła się, mrucząc do siebie kolejne wyzwiska pod adresatem biednego, niczego świadomego małżonka. Spojrzałam na nią niedowierzająco. — Zapomnij. Skrzynka przy wyjściu na taras. Tylko nawet nie próbuj czegoś podeptać, trening z Gilbertem codziennie i bez wykrętów. A, zapomniałabym, masz zamiar się stawić na treningu za cztery godziny, czy znowu uciekniesz do lasu?

Uśmiechnęłam się niewinnie, skubiąc paznokciami drewno szerokiej bramy na samo wspomnienie o mojej krainie wiecznego spokoju.

— Oczywiście, zawsze i wszędzie.

— Do zobaczenia — odwróciła się ode mnie wykrzykując od razu coś do jednej z przebywających na hali dziewczyn. Westchnęłam, obracając się plecami do wejścia. To będzie długi dzień... W mojej głowie myśli latały jakby skrzydeł dostały, jednakże główną uwagę przykuwała jakie osobliwe zadanie dostałam. Głównie dlatego, iż rzadko kiedy ktoś miał okazję tknąć ciekawskimi rączkami śnieżnobiałego płotka godnej podziwu uprawy. Dodatkowo nie zostać ukarany wysokim i równie podłym batem batem naszej kochanej kadry.

~*~

Wlokłam za sobą kasztanową skrzynkę, kiedy mój oddech już nie starczał na wszystkie czynności życiowe. Ciężary w kufrze przerosły wszelkie moje oczekiwania, głównie ze względu na to że przedmiot był sam w sobie z wyglądu nie pozorny. Doczłapałam się do jasnej furtki, oczywiście skrzynka, która nawet nie miała szans się wznieść w powietrze na moich rękach, przesuwana po soczyście zielonej trawie siała jedynie zniszczenie i śmierć przez brutalne zgniecenie. Kropelki potu nieśmiało spływały po moim czole, próbując tylko choć odrobinę wspomóc moje ciało przy tych upałach. Wyprostowując się po dłuższej chwili, ulga wypełniła moje ciało oraz plecy, dotychczas przygarbione, wreszcie przywrócone do dawnej pozycji. Usiadłam na trawie, krzyżując swoje chude nogi, by otworzyć skarbiec. Moje oczy w jednej chwili były porównywalne do wielkich monet. Rzędy najróżniejszych sprejów przeciwko insektom, odżywek, nawozów i konewki ledwie się mieściły. Wzdychając ciężko, dłońmi wysunęłam jedno z narzędzi i zaczęłam kolejno po grządkach szukać z reguły zieloniutkich choler, utrudniających życie roślinkom pożądanych przez właścicieli. Mijały sekundy, minuty, godziny, a pięlęgnacji kwiatów nie było końca. Słońce osiągnęło zenit, mierząc bezlitośnie swymi promieniami ostrymi niczym miecz w moją osobę chronioną zaledwie przez cieniutki, biały kapelusik. Przetarłam spocone czoło i niewiele myśląc, moje ciało opadło na zwilżoną glebę. Nie trwało długo, gdyż niczym kometa coś przeleciało przez niski plotek wprost w ramiona roślinek. Kątem oka, nawet przypominało to stajennego ulubieńca - Hollywood'a. Dumny siwek po perfekcyjnie wykonanym skoku, przez chwilę wodził głową w chmurach jednak nie na długo, gdyż jego piękne oczy przykuły rośliny w dole. Jak oparzona pobiegłam w jego stronę. Granatowy uwiąz na jego szczęście spoczywał na wyrafinowanym grzbiecie, więc obawa o twarde lądowanie przez zaplątanie się kończyn została odsunięta. Nie zmieniło to jednak faktu, iż ktoś raczej go nie utrzymał. Wzrokiem poleciałam dookoła szukać winowajcy. Wytapetowana dziewczyna, którą mogłam dostrzec moim niedokładnym wzrokiem, jedynie dowodziła faktom, iż jest z nią coraz gorzej. Oraz można dodać, iż jest coraz lepsza aby dorównać Kim Kardashian.
— BRIDGET TY JESTEŚ CHYBA KUR*A NIEPOWAŻNA! — ryknęłam wściekłe próbując złapać za sznur czule oplatający łopatki. Jednak wałach uparcie próbował uciec, przy okazji niszcząc swymi kopytkami coraz to gorsze rośliny. Już nie wiedziałam, czy zabić Smith, czy usiąść i płakać.
— Stój rzesz Dziadzie jeden, Ty — warknęłam, wyciągając już rękę do grzbietu, kiedy wreszcie stanął miejscu. Ostrożnie próbowałam wyprowadzić go na główną ścieżkę. Oczywiście Holly, nie mógł iść za mną wąziutką drogą, a gniótł wszelkie warzywa i rośliny. Dziewczyna odpowiedzialna za niego łaskawie podeszła odebrać swego nieokrzesanego wierzchowca. Miałam ochotę ją zwyczajnie udusić.
— Dlaczego masz do mnie pretensje? To ten koń ugryzł mnie tu, o, widzisz? — zranionym głosem wskazała na swoje zadrapanie prawdopodobnie po koniowiązie. Niestety ku mojemu cierpieniu kontynuowała : — Sam się wyrwał, to wszystko jego wina!
Oczywiście nie pozostałym od razu taka milcząca i rzuciłam pierwsze ostrzejsze słowa do ataku. Ostatecznie naszą kłótnię przerwał głośny okrzyk zszokowania wydany przez Elizabeth zakończył nasz spór.

~*~

I tak oto wylądowałam na hali ze Spartanem, Bridget, Hollywood'em i Gilbertem. Zajebisicie.
— Lilian nie szoruj tymi łydkami jakbyś czyściła szyby.
Co chwila uwagi pod moim adresatem zupełnie bez powodu, ponieważ ostatecznie to nie z mojej winy ogródek uległ całkowitemu zniszczeniu. Na hali nagle pojawił się jeden ze stajennych z dziewięcioma kantarami w ręce.
— Gdzie były? — zapytał zaciekawiony sytuacją instruktor.
— W boksie Moonlight — odpowiedział zapewne zgodnie z prawdą, gdyż zszokowana szybko połączyłam fakty i obróciłam wzrok w stronę Bridget. W odpowiedzi dostałam jedynie jej zwycięski uśmieszek.
— Ty...

END KURNA AMEN I IDŹCIE WSZYSCY W POKOJU KONIEC.
Dumny mąż oferuje Żonie 35 punktów za poprawne wykonanie zadania 8)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)