piątek, 5 stycznia 2018

Od Brendy do Nolana

„Nie mogłam się dodzwonić do starych, ale jak coś to już doleciałam [:” brzmiała wiadomość, którą wysłałam do Boone’a. Odłożyłam telefon na stolik i zerknęłam na kota zamkniętego w transporterze postawionym na siedzeniu tuż obok mnie. Zamiauczał żałośnie, więc postanowiłam wyciągnąć z torby kocie przysmaki i wsypać mu trochę do klatki.
– Duża latte na wynos! – usłyszałam z lewej i od razu zerwałam się z miejsca.
Zrobiłam to tak szybko, że potknęłam się o moje własne liczne bagaże, lecz na szczęście z gracją złapałam równowagę i ruszyłam w stronę lady. Kawę wręczyła mi ta sama piegowata blondynka o kręconych włosach, u której dziesięć minut temu zamawiałam. Chwyciłam kubek oraz jednorazową łyżeczkę.
– Dzięki. – Mrugnęłam zalotnie, na co dziewczyna odpowiedziała zdezorientowanym spojrzeniem i krótkim uprzejmym, ale zmieszanym uśmiechem.
Żwawym krokiem powróciłam na moje miejsce w lotniskowej kawiarni. Ponieważ taksówka jeszcze nie przyjechała, zaczęłam sączyć moje „śniadanie”. Była 06:23 nad ranem, a ja po całonocnej podróży czułam się i zapewne również wyglądałam jak zwłoki. Potrzebowałam pożądanej dawki kofeiny, żeby przetrwać ten dzień. Sprawdziłam telefon. Brat nie odpisał. Oczywiście, pewnie jeszcze spał.
Niedługo potem z lotniska zgarnął mnie taksówkarz. Pomogłam mu zapakować moje rzeczy do bagażnika i wsiadłam na tylne siedzenie. Podałam adres akademii i spytałam o długość podróży.
– Jedzie się dokładnie tyle ile potrzeba – odburknął na to. – Jak ci się tak spieszy, to już nie moja sprawa.
W odpowiedzi na jego ton uniosłam brwi. Kierowca brzmiał tak, jakbym co najmniej była odpowiedzialna za rozjechanie jego psa.
– Ale...nawet nie powiedziałam, że mi się spieszy...
– Dobra, dobra, ty mi się tu lepiej nie tłumacz panienko – mruknął.
Zmarszczyłam czoło i skrzywiłam się, nie rozumiejąc, w którym momencie przegapiłam punkt, kiedy wyjaśniał, co ja mu takiego zrobiłam. Postanowiłam popodziwiać sobie widoki za oknem, lecz kiedy oczy zaczęły mi się zamykać, postanowiłam przerwać ciszę.
– Więc jest pan stąd? – spytałam, przeciągając pierwsze słowo.
Po lakonicznej, zirytowanej odpowiedzi, która z tego, co usłyszałam, chyba brzmiała „nie”, włączył radio. Wysłuchałam prognozy pogody, wciąż w nadziei na usłyszenie jakiegoś rozwinięcia, a następnie zrozumiałam, że nie przeprowadzę z tym człowiekiem dłużej konwersacji. Oparłam się o szybę i spróbowałam zasnąć, co nie było takie łatwe, teraz gdy w głowie miałam obawy, czy ten facet obudzi mnie na miejscu czy raczej wywiezie gdzieś w las, wysiądzie i podpali za sobą samochód.
– Halo! Pani nie wysiada?! – obudził mnie szorstki, zdenerwowany głos.
A jednak mnie obudził! Przetarłam zaspane oczy, rozmazując trochę tusz do rzęs i ziewnęłam.
– Już, już idę... – odparłam tonem małego dziecka, które oświadcza mamie, że chce pospać „jeszcze pięć minut”.
Leniwie wysiadłam i wypakowałam bagaże. Taksówkarz nawet nie wysiadł, żeby mi pomóc, a gdy skończyłam, odjechał w połowie moich podziękował. Odwróciłam się w stronę sporych rozmiarów kompleksu budynków zwanego stadniną. Spojrzałam niepewnie na moje bagaże: pękająca w szwach torba, walizka, do której sama mogłabym wejść, gitara i transporter z kotem. Niezdarnie zebrałam to wszystko i dumnie ruszyłam przed siebie. Ze względu na wczesną godzinę i poranny mróz nie kręciło się tu zbyt wiele osób, ale powiedziałam „cześć” kilku rannym ptaszkom, lub „dzień dobry” w przypadku dorosłych, wyglądających na instruktorów i instruktorki. Jakaś urocza ruda dziewczyna, maszerująca z uwiązami, wskazała mi drogę do biura, gdzie zameldowałam się i otrzymałam klucze do pokoju. Był duży i przestronny, nieco zalatujący smutkiem z dalekich pustych kątów, niezamieszkanych jeszcze przez nikogo. Miałam nadzieję, że ktoś do mnie wkrótce wprowadzi, ale narazie nie miałam siły się nad tym zastanawiać. Trzepnęłam kurtkę i buty na ziemię w progu, wypuściłam kota, rozłożyłam mu kuwetę, coby nie obsikał mi całej posiadłości i zwinęłam się na łóżku.
Obudziły mnie rażące niczym laser promienie słońca, które zapewne już zdążyło wzbić się wysoko na niebo. Zerwałam się z łóżka, budząc przy tym Happy’ego i spojrzałam na telefon. Godzina 08:35. Wiadomość od „Debil 2” oraz dwie wiadomości od „Debil 1”. Boone napisał do mnie, że bardzo go cieszy, iż doleciałam oraz że rodzice nie odbierają, bo jestem idiotką, która dzwoni o chorej godzinie, a Dash powiadomił mnie tylko o tym, jakie to pyszne śniadanie teraz je, podczas gdy ja zapewne „żrę owies”. Pokręciłam głową z uśmiechem i poszłam odwiedzić łazienkę w celu odświeżenia się nieco. Nie chciałam przecież od razu wszystkich przestraszyć.
Gdy znalazłam wreszcie stołówkę, śniadanie już się kończyło. Na stołach zostało kilka talerzy i kubków; w pomieszczeniu siedziało już niewiele osób, jednak ci, którzy zostali, nie zwrócili na mnie uwagi, zajęci pośpiesznym dokańczaniem jedzenia. Kucharka była na mnie trochę zła, ale na szczęście wydała mi te tosty z serem. Usiadłam przy samotnym stoliku przy oknie. Pomyślałam, że nie będę już zawracać głowy tym śpieszącym się ludziom. Przy objedzie jeszcze będzie okazja do kogoś się przysiąść. Ledwo o tym pomyślałam, do stołówki wszedł jakiś zaspany brunet w okularach. Widocznie nie jako jedyna się spóźniłam. Spokojnie rozejrzał się po sali, przywitał się z jakimś innym, właśnie wychodzącym chłopakiem, a gdy spotkał mój wzrok, zmrużył oczy i podszedł.
– Hm...nie, nie kojarzę cię... – stwierdził. – Nowa, co nie?
Przytaknęłam przełykając tosta.
– Przyjechałam jakąś godzinę temu, więc tak, nawet bardzo nowa. Brenda jestem.
– Nolan. Pozwól, że sobie koło ciebie usiądę, tylko pójdę po śniadanie. - Ziewnął. – Kucharka mnie zabije. Znowu.
Nolan?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)