Po niemalże trzech godzinach siedzenia w pociągu wreszcie naszła pora na przesiadkę. Doskonała okazja do zapalenia papierosa, który tak ochoczo wyskakiwał z paczki. Zarzucając przez ramię ogromną torbę, a na dodatek ciągnąc za sobą walizkę, wypełzłem na peron, który o dziwo nie był przepełniony ludźmi. Rzuciłem bagaże przy ławce i ze zbytnim pośpiechem zapaliłem papierosa. Jak wielka była to przyjemność, dopiero wtedy można było podziękować ludziom za ten cholerny wynalazek, który ratuje człowieka w stresie, smutku i chorobie. Zapędza również w nałóg, ale przecież lepiej jest się oddać w coś przyjemnego, a dopiero później borykać się z problemami. Ulga nie trwała długo, bo już po dwóch zaciągnięciach usłyszałem komunikat o nadjeżdżającym pociągu. Niedopalony Malboro trafił do śmietnika, a ja z delikatnym zażenowaniem sięgnąłem po walizki. Czemu z zażenowaniem? Na ławce usiadła matka z dzieciakiem, który zawinięty był łachmany, a sama kobieta wyglądała na zmęczoną. Była brudna, szara ze zmęczenia i choroby. Przez moment w głowie przebiegł mi pomysł na rzucenie jej kilku euro, ale mój transport był szybszy. Rzuciłem jej spojrzenie, które przepełnione pogardą i wsiadłem do starego pociągu, który wyposażony był w przedziały. Z koncentracją godną House'a przy diagnozie wybrałem ten ostatni, wolny, który zapraszał mnie ochoczo chłodem. Z błogim uśmiechem na twarzy pomknąłem na koniec maszyny, która leniwie zaczęła ruszać. Fotel był conajmniej niewygodny, a w moje plecy niemiłosiernie wżynała się poręcz, która nie zamierzała odpuścić mojemu naciskowi. Z głębokim westchnięciem włożyłem do uszu słuchawki, z których po chwili zaczęła płynąć muzyka. Wraz z przyspieszającym pociągiem, powieki zaczynały mi ciążyć coraz bardziej, a już po chwili oddałem się przyjemnej drzemce.
***
Niewiarygodnie głośny komunikat o tym, że pociąg zajechał na ostatnią stację zabił moją drzemkę, a moje ciało wbrew umysłowi poderwało się do góry. Z irytacją wyczołgałem się z wagonu i uśmiechnąłem się na widok samochodu, z którego machał mi ubrany w garnitur mężczyzna. Podszedłem do czarnego BMW i wrzuciłem walizki. Usiadłem na przodzie i podałem dłoń eleganckiemu mężczyźnie.
- Pan Charles, zgadza się?
- Oczywiście, panie Rose. - zaśmiałem się. - Mam nadzieję, że rodzice przelali jakąś kwotę za przyjazd po mnie? - zapytałem poważnym tonem.
- Tak, wpłynęły na moje konto pieniądze. - powiedział, zapalając silnik. - Akademia jest niedaleko, za jakieś dziesięć minut będziemy.
- Świetnie, cieszę się. - rzekłem od niechcenia, spojrzałem przez szybę samochodwą. Za oknem rozprzestrzeniały się ośnieżone łąki, a co jakiś czas ukazywały się podwórka.
***
Droga nie trwała długo, żelazna, strzelista brama szybko wyrosła przed maską wozu. Pan James wyjął malutki pilocik, którym otworzył naszą przeszkodę i wjechał na teren Akademii. Nie podjechał za daleko, bowiem zatrzymał się tuż pod padokami.
- Słuchaj, Charles. Musisz sam dojść dalej, bo muszę pojechać po paszę. Dopiero teraz wysłali mi o tym wiadomość... Nienawidzę tego sklepu. - mruknął i podał mi rękę na pożegnanie. Skinąłem głową i z gracją godną sarenki wyszedłem z auta. Zabrałem swój bagaż i dumnym krokiem ruszyłem przed siebie. Rozpięta kurtka puchowa skutecznie utrudniała mi poruszanie, ale zdecydowałem, że nie będę jakoś tego problemu rozwiązywał. Moim oczom ukazała się smukła sylwetka dosiadająca dość wysokiego, gniadego wierzchowca. Delikatnie przyspieszyłem by obejrzeć gniadosza, który wydawał się być niezłym skoczkiem.
- Charles Bailey, ładny wierzchowiec - powiedziałem, równając tępo, z jak się okazało jadącą dziewczyną.
- Tak, wpłynęły na moje konto pieniądze. - powiedział, zapalając silnik. - Akademia jest niedaleko, za jakieś dziesięć minut będziemy.
- Świetnie, cieszę się. - rzekłem od niechcenia, spojrzałem przez szybę samochodwą. Za oknem rozprzestrzeniały się ośnieżone łąki, a co jakiś czas ukazywały się podwórka.
***
Droga nie trwała długo, żelazna, strzelista brama szybko wyrosła przed maską wozu. Pan James wyjął malutki pilocik, którym otworzył naszą przeszkodę i wjechał na teren Akademii. Nie podjechał za daleko, bowiem zatrzymał się tuż pod padokami.
- Słuchaj, Charles. Musisz sam dojść dalej, bo muszę pojechać po paszę. Dopiero teraz wysłali mi o tym wiadomość... Nienawidzę tego sklepu. - mruknął i podał mi rękę na pożegnanie. Skinąłem głową i z gracją godną sarenki wyszedłem z auta. Zabrałem swój bagaż i dumnym krokiem ruszyłem przed siebie. Rozpięta kurtka puchowa skutecznie utrudniała mi poruszanie, ale zdecydowałem, że nie będę jakoś tego problemu rozwiązywał. Moim oczom ukazała się smukła sylwetka dosiadająca dość wysokiego, gniadego wierzchowca. Delikatnie przyspieszyłem by obejrzeć gniadosza, który wydawał się być niezłym skoczkiem.
- Charles Bailey, ładny wierzchowiec - powiedziałem, równając tępo, z jak się okazało jadącą dziewczyną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)