Z rosnącym zainteresowaniem przyglądałam się, jak Aleksander radzi sobie
ze Starsheep'em. Mimo, że z moich ust na światło dzienne wypływały
żarty różnego typu, nijak miały się one do sytuacji rzeczywistej, bowiem
byłam pod wrażeniem tego, jak dobrze sobie radzą. Chłopak na pewno nie
wyglądał na takiego, który nie pałałby do tych zwierząt jakąś
przeogromną miłością - razem z wałachem tworzył całkiem przyjemny dla
oka widok, przez co byłam już wręcz w pełni pewna, że znalazłam
odpowiednie osoby, które mogłabym uchwycić na swoich fotografiach. Koń
chodził jak kot, z tą wcześniej wspomnianą gracją - jego ruchy były
płynne, w umiarkowanym tempie, które sam narzucał jeźdźcowi. Mimo to,
widać było, że nie napiera na wędzidło, a brunet znał umiar co do wolnej
ręki, którą poniekąd obdarzył rumaka. Kasztanowa grzywa ładnie układała
się pod wpływem delikatnie wiejącego wiatru, a ogon jego w nieco
ciemniejszym już odcieniu poruszał się a to na prawo, a to na lewo,
jakby nie mogąc się zdecydować, którą stronę należy zlinczować szorstkim
włosiem. Aleksander również był niczego sobie, trzeba było to przyznać -
wyglądał jakby urodził się w siodle, a każdy centymetr jego ciała
stworzony był do podążania za ruchem danego konia. Sprzęt ładnie
współgrał z maścią wałacha, a do tego wodze utrzymujące kopytnego na
delikatnym kontakcie, ładnie opadały wzdłuż nadgarstków chłopaka,
przyciągając uwagę kolorem, w jaki wpadała nieznacznie połyskująca
skóra. Cała ta sytuacja, której przyjemność miałam się przyglądać,
sprawiła, że zabrakło mi dosłownie powietrza. Nagle zatęskniłam za
kontaktem z koniem z siodła, którego mogłam doświadczyć kilka tygodni
wcześniej. Jeszcze do niedawna nie odczuwałam tej nieodpartej tęsknoty,
bólu - zaczynałam coraz bardziej żałować, że porzuciłam nawet na tą
krótką chwilę jeździectwo, uznając to za mijające się z celem. I znowu
do refleksji musiał doprowadzić mnie Aleksander, za pewne nawet nie
wiedząc, że to on jest moją inspiracją od niedawna, przynajmniej
odnośnie przemyśleń. Zresztą, zauważyłam jak w pewnym momencie znacznie
się rozluźnił, widocznie bardziej dogadując się z wierzchowcem, który
najwidoczniej też go polubił, bowiem chodził naprawdę subtelnie, z
wyczuciem, bardziej angażując w pracę tylne partie ciała. Tym bardziej
przykro było mi ich poinformować, że nasz czas na placu dobiega końca.
Nim się obejrzałam, za nami były już trzy kwadranse, a czasu zostało na
jedynie trzy - cztery leniwe koła w kłusie. Brunet stwierdził, że jak
dla niego atrakcji jak na jeden dzień było aż zanadto, podczas gdy ja
już knułam plan, jak urozmaicić mu dalszą część minionego dnia. Nie
chcąc więc tracić czasu, podreptałam o kulach do koniowiązu, czekając
tam na mojego towarzysza, zostawionego przeze mnie samego na czas
rozstępowania konia. W tamtym momencie wiedziałam już, że wystarczyłoby
ciut większe zaangażowanie z jego strony - po prostu musiał dać się
innym polubić, aby inni polubili go. Jeśli stwarzał dookoła siebie mur, w
tym przypadku w stosunku do koni, to nie można było liczyć na cud. I tą
sprawę postanowiłam przemilczeć, wiedząc, że jest to tylko i wyłącznie
jego indywidualna sprawa. Nie chciałam na nic naciskać, bowiem czułam,
że jeśli chciałby się ze mną czymś podzielić, to i tak by to zrobił.
Tym razem rozsiodłanie wałacha poszło znacznie szybciej. Pomimo
jakichkolwiek protestów zajęłam się ogłowiem, podczas gdy Aleksander
walczył z popręgiem, który niekoniecznie chciał dać się rozpiąć.
Wszystko ostatecznie poszło jak z płatka - Starsheep tym razem był
bardzo pomocny, bowiem nie chciał czuć ani ciężaru na swym grzbiecie w
postaci siodła, ani tym bardziej metalu, niewątpliwie stukającego o jego
duże zęby. Zdrowy rozsądek zachowałam jednak, gdy pozostało jedynie
wyczyścić wierzchowca. Nie chciałam bowiem narażać swojej chwilowo
niesprawnej nogi - stojąc tak blisko dużych, końskich kopyt sama
prosiłabym się, aby przynajmniej przez przypadek mi na niej stanął.
Obserwowałam więc cierpliwie, jak chłopak najpierw czyści wałacha, a
zaraz potem odprowadza go do jego boksu, gdzie czekała na niego porcja
siana. Chwilę później jeszcze poodnosił mimo mych oporów samotnie cały
sprzęt, nawet nie słuchając moich nalegań o to, że mogłabym pomóc.
Gdy tylko wrócił, poinformowałam go o moim szatańskim planie zabrania go
nad jezioro, i gdy już miałam chwytać za leżące za mną kule, to
Aleksander je zabrał, znowu totalnie ignorując moją reakcję. Po chwili
wrócił bez nich, po prostu się uśmiechając.
- Bardzo śmieszne... - Prychnęłam pod nosem, kiedy brunet wziął mnie na
swoje plecy. Widocznie nie miałam wyjścia, pomimo, że niekoniecznie było
mi to na rękę. - Wiesz, że jestem ciężka?
- Czy Ty wątplisz w moje możliwości? - Uśmiechając się lekko, przełożył
swoje ręce pod moimi kolanami, szczelnie mnie przy tym utrzymując.
Chłopak był naprawdę wysoki, dzięki czemu i ja byłam wyższa, niż
zazwyczaj. Wkrótce weszliśmy na leśną dróżkę, która była najszybszą i
najbezpieczniejszą drogą, dzięki której mogliśmy się dostać do celu
naszej (albo raczej Aleksandra - w końcu tylko on chodził) wędrówki.
Nagle oparłam na chwilę głowę na jego ramieniu, tak, aby móc spojrzeć na
jego twarz, co miałam delikatnie wcześniej utrudnione, kiedy wodziłam
wzrokiem po drzewach, które mijaliśmy.
- Jestem Ci wdzięczna, wiesz? - unosząc kąciki swych ust do góry,
delikatnie objęłam go rękoma, tak, aby nie utrudniać mu w tym w
jakikolwiek sposób poruszania. - Serio dziękuję Ci za wszystko, bo... W
sumie nie musiałeś.
<Aleksander?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)