niedziela, 9 października 2016

Od Edwarda do Estrielly

Była niedziela, dokładnie siódma dwadzieścia pięć. Wreszcie można było odetchnąć po męczącym tygodniu i nawet nie przejmować się tym że na twojej tacy znajduje się pół talerza ziemniaków i schabowy którego tak nienawidzisz. Usiadłem więc przy stole już nawet nie pamiętam z kim i zająłem się konsumpcją śniadania. Nie wiedziałem co będę do końca robić - większość osób szło do miasta albo po prostu jak co dzień, do lasu, ale nie chciało mi się powtarzać nudnego rytuału każdego weekendu.
Dlatego więc, zamiast iść prosto do dużej stajni, skręciłem lekko w prawo, podążając do białego, trochę mniejszego budynku. Przywitało mnie radosne rżenie i kilka par łbów. Ja jednak zmierzałem do boksu, trochę bardziej na poboczu - gdzie już z oddali słychać było skubanie drewna od wejścia.
- Ile razy mamy ci powtarzać że są ciekawsze zajęcia niż łykanie. - skarciłem po raz kolejny Werę i odsunąłem jej pysk. Chwyciłem stojącą obok skrzynię i wlazłem do jej lokum. Klacz nie oponowała ale chyba nie była chętna na jazdę. - Nie martw się, dzisiaj dam ci spokój z łażeniem po tych samych lasach.
Nie wiem czy to ją uspokoiło, w każdym razie dała się wyczyścić i założyć na kantar lonżę. Poszła grzecznie za mną do dużego padoku, którego płot widać było już z daleka. Ominęliśmy plac oraz parkour na których niektórzy zawzięcie ćwiczyli, jakby ostatnie zawody wcale nie skończyły się zaledwie tydzień temu.
Rozwinąłem lonżę i usiadłem pod drzewem, po czym otworzyłem książkę. Skrzywiłem się na widok wszystkich tych poplątanych, ujeżdżeniowych nazw ale nie potrafiłem się poddać, zupełnie jak nie potrafiłem się niczego nauczyć.
Mimo cierpliwie tłumaczonych kroków dalej nie ogarniałem ani krzty z tego. Zamknąłem więc po dwudziestu minutach podręcznik i westchnąłem żałośnie, opierając się o drzewo. Wpatrywałem się w milczeniu w hucułkę która radośnie skubała, młodą trawę. Pewnie gdzieś daleko na innym kontynencie była ona pokryta grubym, puszystym kołnierzem śniegu ... Nigdy nie mogłem sobie do końca wyobrazić jak wyglądałby on na Florydzie ... czy palmy też uginałyby się pod ciężarem białego puchu? Czy raczej zsuwał by się po ich śliskich liściach prosto na zdziwione głowy ludzi?
Nagle Wera wyniuchała chyba jakąś fascynującą woń bo pociągnęła na maksymalną długość sznur. Nie ostrzeżony, poleciałem na twarz wyciągając do przodu rękę owiniętą w lonżę. Wstałem szybko i wyplułem trawę która mokra od rosy przykleiła mi się do twarzy.
- A ty gdzie? - zawołałem do klaczy, która jakby w odpowiedzi prychnęła cicho i zaczęła kłusować po padoku. Byłem zmuszony za nią pobiec ponieważ nie wiadomo do czego była zdolna, równie dobrze mogłaby przeskoczyć ogrodzenie i tyle bym ją widział. Ślizgając się więc na rosie pobiegłem za nią. Gdy już byliśmy w połowie łąki, zatrzymała się i spojrzała na mnie rozbawionym wzrokiem po czym odwróciła się i zastrzygła uszami. Dopiero teraz zobaczyłem że na drugim końcu jakaś dziewczyna siedziała na kasztanowatym koniu ogolonym w przeróżne, fantazyjne kształty i chodziła w koło niczym na placu. Zobaczyłem również że przytargała sobie tutaj drążki i ustawiła małą przeszkodę przez którą skakała bez siodła.
Podszedłem do niej powoli i zawołałem:
- Myślałem że większość jeździ na placach. - zaśmiałem się, widząc jak zatrzymuje wałacha i patrzy na mnie z rozdrażnieniem.
- Wszystkie były zajęte a konie jeszcze nie są wypuszczane, więc trzeba korzystać. - wzruszyła ramionami po czym dodała wyciągając rękę: - Estriella. - ale schowała ją szybko widząc że ja jestem na ziemi a ona na koniu, w dodatku kilka metrów przede mną.
- Edward.
<Estriella? xd>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)