Kolejny dzień opieki nad Melissą – nie powiem, cieszyłem się z faktu, że
mam właśnie ją pod opieką. Jednak bywały dni, w których i ja niezbyt
dobrze się miałem, a i ona wstawała wtedy lewymi kopytami. Rozumiem
solidarność i te sprawy, ale niekiedy bywało to… uciążliwe.
Niedzielny, rześki poranek. Czego chcieć więcej, kiedy ma się pod ręką konie? No właśnie, właściwie niczego.
Z taką też myślą wkroczyłem do stajni, w której znajduje się moja
podopieczna – zajęła się gryzieniem jednego z wiader. Teraz tylko
zostało mi do zobaczenia czy jest to wiadro z wodą, czy z owsem.
Zajrzałem więc przez kraty, otwierając boks. Wyjąłem puste „naczynie”,
jak się okazało, po wodzie. Wyszedłem z jej boksu tak szybko, jak do
niego wszedłem, nalewając wodę z węża. Oczywiście nie byłbym sobą,
gdybym się przy tym nie pochlapał w takim stopniu, że wyglądałbym jakbym
wyszedł dopiero co z jeziora. Może się Melissa za to nie obrazi? W
końcu to kobieta, a one są chole*nie kapryśne. Nawet bardziej, niż ja!
Sądziłem, że to niemożliwe, ale moje tutejsze znajome uświadomiły mnie
że mam rację, tak twierdząc. (Pozdrowienia dla Esther i Vivian >:3)
Ponownie wparowałem do boksu, zawieszając pełne wiadro na boksie klaczy,
naturalnie od wewnętrznej strony. Kobył dziś stał dosyć grzecznie –
zostałem tylko raz pociągnięty za koszulkę, co nawiasem mówiąc, było
całkiem urocze. Co prawda nie to miała mi do przekazania przez takie
gesty, ale to już pominę. Założyłem jej pierwszy lepszy kantar z
wcześniej podpiętym uwiązem. Protestowała lekko przy wychodzeniu przez
drzwi, ale w końcu dała się namówić na dojście do płotu. Kiedy
obwąchiwała to zabójcze ogrodzenie, ja uwiązałem ją w bezpieczny sposób,
kilkakrotnie to sprawdzając.
Zostawiłem ją na chwilę samą, aby po raz kolejny przekroczyć próg
stajni. Kilka dni wcześniej zakupiłem wszystkie potrzebne rzeczy do
dzisiejszego mini-zabiegu, który zamierzałem przeprowadzić. Zabrałem
wszystkie przedmioty ze sobą, powracając do Melissy, która wesoło
podżerała kępki trawy.
- Jak będziesz tyle podjadać, to będziesz taką beczką jak ja - zaśmiałem
się pod nosem, chwytając wilgotną gąbkę, po czym potraktowałem nią
grzywę.
Po namoczeniu grzywy odnalazłem odżywkę, która miała siedzieć na grzywie
i ogonie dobre dziesięć minut. Bywały dłuższe okresy czasu do
przesiedzenia, ale żaden nie dłużył się tak, jak tamte kilka minut.
Nastawiłem aż alarm, żeby mi się przypadkiem nie usnęło, co było wielce
prawdopodobne. Ostatnimi czasu mało co bywałem na noc w Akademii, a
jeśli już to na zaledwie 3-4 godziny, podczas których umówmy się - nie
da się odpowiednio wypocząć. W końcu nastał wyczekiwany moment - mogę
spłukać z niej te chole*stwo i pobawić się w fryzjera. To też uczyniłem.
Grzywę podciąłem jej minimalnie, tak tylko, żeby ją wyrównać. Wcześniej
każde pasmo zwisało tak, jak chciało, pozostawiając sporo do życzenia.
Z ogonem był większy problem. Ze względu na rasę, najlepiej wygląda jak
ma długi ogon - teraz jednak "kikutek" zwisał zaledwie do kości
piszczelowej, ale przynajmniej włosie zdrowo wyglądało, ładnie falując.
Wcześniej końcówki ogona były wręcz żółte, bo omówmy się, za pewne kilka
miesięcy stała na pastwisku, gdyż nikt nie chciał do niej podejść, że
względu na charakterek...
O dziwo nie dużo się kręciła, jedynie próbowała podgryzać przy
podcinaniu okolic potylicy, ale z tego co pamiętam, praktycznie każdy
koń jest czuły w tym miejscu. Taki słaby punkt. Oszczędzając jej wrażeń,
zaprowadziłem ją na pojedynczy padok, żeby mogła się jeszcze chwilę
wybiegać we własnym zakresie, zanim zaczniemy poważniejszą pracę w
siodle. Przyznam szczerze że byłem zadowolony z moich zdolności
fryzjerskich, które bez dwóch zdań dzisiaj dały mi się wykazać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)