Umyłem chyba sześć razy twarz zanim zmyłem całkowicie oznaki zmęczenia i nieprzespanej nocy. Wziąłem zimny, orzeźwiający przysznic i założyłem na siebie najbliżej leżące w szafie ubranie. Wyszedłem cicho z łazienki i do plecaka włożyłem idealnie ułożony strój (nie pytajcie jakim cudem to zrobiłem, ja sam nie wiem). Z zadowoleniem przetarłem kask, który wczoraj szorowałem pół godziny by lśniał tak jak teraz.
Kiedy znalazłem się na cichym korytarzu akademika, zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem na najniższe piętro (uwierzcie nie było to łatwe, byłem w 52 pokoju.). Minąłem się z trzema osobami które również nie mogły do końca się wyspać i puściłem im pogodny uśmiech wcale nie taki dobry do tej sytuacji.
Świeże, poranne powietrze sprawiło że nabrałem jeszcze bardziej na sile i ruszyłem raźniejszym krokiem do stajni. Na dziedzińcu stało już pięć przyczep każda dla dwóch koni z wyrysowanym dumnym logiem Akademii Magic Horse.
O dziwo była już szósta i stajenni wsypywali owies do żłobów szczęśliwych koni, co trochę mnie zaskoczyło bo nigdy jeszcze się nie przygotowywałem półtorej godziny (No dobra, dobra, odejmijmy te pół godziny w której leżałem na łóżku wpatrzony w sufit). Podeszłem do boksu nr. 8 i uśmiechnąłem się lekk gdy przywitał mnie zaciekawiony pysk Rosabell. Miała zrobione koreczki które pracowicie zaplatałem o dwudziestej pierwszej.
- Gotowa na wygraną? - spytałem podekscytowanym głosem, chociaż co do tej wygranej to była tylko optymistyczna myśl by kasztanka nie myślała przypadkiem że jestem pesymistą (tak, ważne jest dla mnie zdanie konia). Klacz zarżała wesoło więc zaśmiałem się i założyłem jej czerwony kantar. Wyprowadziłem ją z boksu i przypiąłem do najbliższej zapinki. Założyłem jej ochraniacze a kiedy już skończyłem w stajni zrobiło się całkiem tłoczno, więc szybko ulotniliśmy się na zewnątrz. O dziwo nawet jeśli byłem jako jeden z pierwszych w stajni zobaczyłem że już niektórzy wprowadzają konie do przyczep. Poszłem za ich przykładem i przywiązałem ją obok wałacha lusitano. Koń zarżał w moją stronę najwyrażniej mnie poznając. Przez chwilę nie wiedziałem do końca kto to jest, aż w końcu doznałem olśnienia.
- Cześć Szafir. - pogłaskałem go po chrapach i wyszedłem niemal wpadając na dziewczynę, którą okazała się Helen.
- Powodzenia. - uśmiechnęła się do mnie najwyraźniej zmęczona i zestresowana. Odwzajemniłem jej uśmiech co miało znaczyć "Również" i wpakowałem się na siedzenie pasażera. Gdy Helen przyszła pokazała mi język i usiadła z tyłu.
Ruszyliśmy za innymi samochodami odpalając silnik. Westchnąłem cicho, zapowiadała się długa podróż.
****
Po czterdziestupięciu minutach nużacej się podróży wjechaliśmy na parking. Przez cały ten czas rozmawiałem z Helen i stajennym prowadzącycm samochód. Były to bardzo dziwne rozmowy zupełnie nie na temat zawodów typu: "Jedliście kiedyś bigos?" albo "Kanapki z serem są dobre", ale było też kilka poważniejszych rozmów (co prawda nielicznych).
W końcu wysiedliśmy, rozprostowując kości. Rozciągnąłem się zadowolony i ruszyłem do przyczepy. Kasztanka przywitała mnie z ulgą wiedząc że niosę ratunek od ciągłego dzielenia małego pomieszczenia z innym koniem.
Wyprowdziłem ją i zdjąłem jej ochraniacze. Poklepałem klacz po szyi i poczekałem aż dziewczyna wyprowadzi Szafira.
- Orientujesz się może na tym terenie? - ale odpowiedź nasunęła się sama gdy zobaczyłem jak wszyscy idą w stronę wielkiej, drewnianej stajni. Poszliśmy więc za nimi a gdy doszliśmy przypiąłem Rosabell do koniowiązu i truchtem wróciłem po sprzęt. Szybko założyłem jej biały czaprak i wypastowane siodło. Włożyłem jej wędzidło do pyska i owinąłem nogi śnieżnymi owijkami. Ruszyliśmy dziesięcioosobową grupką do rozprężalni. Miała za chwilę przyjść do nas pani Elizabeth Rose i dać nam numerki, więc wykorzystaliśmy ten czas by rozprostować kości koniom. Rozejrzałem się po ogromnym placu - było na nim wiele nieznanych mi osób ale rozponałem z koni Laydy, Sun, Lemon i Alaskę oraz z uczniów tylko Suzi (no i Helen).
Rosabell nagle przyśpieszyła do jakiegoś konia więc przytrzymałem ją na co niechętnie przystała. W końcu pani Rose weszła na plac i zawołała byśmy do niej podjechali. Gdy wykonaliśmy jej polecenie podała nam numerki. Okazało się że byłem siódmy co było i tak naprawdę pocieszające jako że te zawody wyglądały jakby było na nich ponad siedemdziesiąt osób.
Zaczynała się właśnie nasza konkurencja więc wszyscy nerwowo zaczęli wymieniać się krzykami i kłusowali lub galopowali skacząc przez ustawione na rozprężalni przeszkody. Miałem startować jako drugi z naszej akademii, więc sprężyłem się i poganiałem klacz do galopu. Zaczęła trochę kręcić lecz znałem ją wystarczająco by temu zapobiec.
- A teraz zapraszamy numer 4 - Rachel Cold!
Po chwili została wywołana jakaś dziewczyna na Alasce więc weszła na parkour. Obserwowałem jej poczynania przez chwilę aż zamieniła się z szóstą osobą. Wtedy spiąłem się w sobie i Rosa wykorzystała to by przyśpieszyć i skręcić w lewo. Poirytowany klepnąłem ją batem na co oddała mi bryknięciem. Gdy ją opanowałem usłyszałem gdzieś z tyłu:
- Edward Chase!
Przełknąłem gulę w gardle i wszedłem na plac pełen przeszkód. Miały bardzo jaskrawe kolory ale gdy oddałem resztki pewności siebie mojej klaczce, podjechaliśmy żwawo na środek i ukłoniliśmy się. Zaczęło się.
Skręciliśmy w stronę pierwszej, czerwonej przeszkody. Najechaliśmy trochę za krzywo ale udało nam się przeskoczyć. Z następną przeszkodą było lepiej - mimo silnych barw, Rosa nie wyglądała na rozproszoną i z gracją przeskoczyła na drugą stronę. Musieliśmy szybko skręcić na trzecią kopertę bo rozpędziliśmy się daleko, więc gdy unieśliśmy się nad drążkiem, kasztanka stuknęła kopytem przeszkodę. Zacisnąłem zęby i odwróciłem się ale nic nie spadło. Podziękowałem klaczce w duchu i z większym przekonaniem, nie zwracając uwagę na trybuny pogalopowaliśmy na mur. Był dosyć niepokojący więc koń trochę się zdenerwował, ale szepnąłem do niej cicho:
- Dasz radę. - i mimo że nie rozumiała moich słów do ton sprawił że przeskoczyła delikatnie i pewnie.
Niestety teraz ja potrzebowałem odwagi bo przed nami wyrosła piąta przeszkoda czyli rów. Ostatnio kiedy skakaliśmy cross to może nie ja uciekłem do lasu ale wylądowałem boleśnie na ziemi, prawie mdlejąc i łamiąc sobie ręke. Na szczęście dosiadałem cudownego konia który mimo że odczuwał moją niepewność to przejął po części stery i skoczył mimo wody tryskającej z pod tylnich kopyt, kiedy zachaczyła o brzeg.
Uśmiechnąłem się szczęśliwy i skacząc szereg, czułem że mimo cudem unikniętych dwóch zrzutek i jednego wyłamania (którego uniknąłem jedynie tym że nakręciłem Rosabell na najwyższy punkt przeszkody i praktycznie zmusiłem ją do przeskoczenia. Triple bars poszedł nam bardzo szybko mimo przelatujących pod nami trzema drążkami co wyłowało u mnie mdłości. W mojej karierze jeździeckiej tylko trzy razy w życiu skakałem taką przeszkodę i to właśnie na treningach przed zawodami, więc dalej nie wiedziałem jak ja to przeskoczyłem.
Rozluźniłem się mocno bo za nami były wszystkie najtrudniejsze przeszkody i zostały tylko dwie stacjonaty z którymi miałem doświadczenie przez większość skoków.
I chyba właśnie dlatego popełniłem najgorszy i najbardziej podstawowy błąd.
Przez tą pewność i rozluźnienie na ostatniej przeszkodzie przestałem się tak mocno skupiać i Rosabell skoczyła trochę za szybko. Za nami zatrzęsła się przeszkoda i drążek wyleciał na ziemię.
Zakląłem w myślach swój idiotyzm ale pogłaskałem czule kasztankę która dyszała ze zmęczenia pianą na klatkę piersiową. Gdy weszłem na plac kilka osób mi pogrutalowało i nawet nie usłyszałem jaki miałem czas. Mimo tych straconych punktów gdy rozstępowałem Rosę, objąłem jej szyję i szepnąłem:
- Zostałaś mianowana moim złotym koniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)