sobota, 22 kwietnia 2017

Od Esmeraldy do Naomi-pisanka pierwsza

Z przerażeniem rozglądałam się po półkach sklepowych, szukając jednego produktu. Mój koszyk, w połowie pełny, w połowie pusty...zawierał jedynie, tylko i jedynie...żurawinę! Z racji tego, iż koszyk mojej drogiej przyjaciółki był pusty, uznałam to za nie małe zwycięstwo. Po chwili jednak zrezygnowałam i rzuciłam do ekspedientki.
-Pani moja droga, weź mi pani kurde daj blaszki na pasztet, bo jak mniemam są starannie ukryte!- fuknęłam w stronę dziewczyny, chichrającej się wraz z drugą, już nieco starszą dziewczyną.
Na te słowa, obie w milczeniu wycofały się po angielsku. Mruknęłam tylko pod nosem coś obraźliwego i przywołałam do siebie gestem, geniusza kulinarnego- pannę Naomi. Dziewczyna podbiegła do mnie fukając.
-Nigdzie nie ma marchewek!- wyżaliła się.-Jak tu nie może być marchewek to ja nie wiem.
Popatrzyłam błagalnym wzrokiem na zawartość torby staruszki, która stała przy kasie.
-Chyba wiem, kto je ma...- zaśmiałam się lekko.
Postanowiłyśmy wyjść z tego sklepu, ponieważ nie było tam zbyt dużo zaopatrzenia, z resztą sklep nie był za duży, wielkością przypominał  dużą siodlarnię, z czego pół zajmowały stoiska (no takie półki). Ster na północ w stronę sklepu spożywczego "Spar" (to nie reklama xd). Po chwili znalazłyśmy się na samym środku rynku głównego w Miami. Biegiem skierowałyśmy się do ławki (czyt. Jedynego miejsca w cieniu). Dzień był wyjątkowo gorący, dlatego też nad naszymi głowami rozbiegały się stróżki wody, wystrzeliwane przez zraszacz. Gdy tylko przysiadłyśmy na ławce, wyciągnęłam paczkę ziaren słonecznika. Szybko ją otworzyłam i zaczęłam garściami wyżerać ziarna. Po chwili dołączyła do mnie Naomi, więc po około 10 minutach słonecznik skończył się a ja westchnęłam ciężko. Po mojej głowie wędrowały myśli, głównie związane z pasztetem (no a jakby inaczej!).Mimowolnie musiałyśmy się wybrać do Sparu, który znajdował się około 20 metrów stąd, czyli około. 5-8 minut drogi, choć przy naszej kondycji fizycznej zajmie nam to z 6 dobrych minutek. Oczywiście nie obyło się bez wstąpienia do sklepu z czapkami, które niezwłocznie musiałyśmy kupić. Nie chciałam, by moja głowa zamieniła się w spalonego do czarności naleśnika. Wybrałam zielony kapelusz z napisem
"I ❤ green tea". Naomi wybrała fioletową czapkę z daszkiem z Łysymi Zielonymi Jednorożcami z Patatajów. Milion razy opowiadała mi o nich! Po chwili odpoczynku wyruszyłyśmy wreszcie do sklepu, by zakupić potrzebne produkty. Jutro odbywał się Konkurs Kulinarny, w którym miałyśmy zamiar wziąć udział. A więc pewnym krokiem weszłyśmy przez drzwi do sklepu. Od razu przywitał nas zapach świeżo pieczonego chleba i dostawa zaopatrzenia. Całe szczęście, że przyszłyśmy tu właśnie w tym momencie! Chwyciłam metalowy wózek i wrzuciłam do niego swoją kopertówkę. Naomi zrobiła to samo ze swoją. Pociągnęłam ją w stronę działu mięsnego. Nie szłam tam najchętniej, byłam wegetarianką, zapomniałam tych wszystkich nazw-łopatka, pierś.
Moja miniówka nie pozwalała na zbyt duże kroki, więc skakałam jak króliczek, gdy Naomi miała pełną swobodę w swoich krótkich spodenkach. Rozglądałam się bacznie, po półkach sklepowych. Mój wzrok wędrował, tam gdzie mogło być coś przydatnego do pasztetu.
-Prędzej zdechnę niż zobaczę to pie****ne mięso...-westchnęłam ciężko, opierając się na koszyku, który szybko odsunął się, a ja z hukiem runęłam na ziemię. Naomi w mig zamieniła się w dżdżownicę, można by powiedzieć, że dławiącą się ziemią.
Po chwili poobijana wstałam z ziemi, po czym oparłam się-tym razem sprawdzając dokładnie czy miejsce jest bezpieczne- o półkę, a zaraz obok moja koleżanka. Nie czekałam długo na zemstę, gdyż z góry półki spadły paczki z płatkami śniadaniowymi.  Myślę, że gdybym nie odsunęła się kilka sekund wcześniej, te pudełka spadłyby na moją głowę. Zmagałam się z nieukrywanym rozbawieniem. Czekałam cierpliwie na komentarz ze strony Naomi, jednak takowego się nie doczekałam, co przyjęłam jako zaproszenia do uśmiechu. Podniosłam kąciki ust do góry i "zmarszczyłam" skórę pod oczami, po czym z mojej krtani wydobył się szczebiot, popularnie zwany śmiechem. Brunetka cierpliwie czekała na rozwój akcji, jednak po chwili jej się to znudziło, więc moja przyjaciółka otrzepała włosy i założyła upierdliwy kosmyk włosów na ucho. Ruszyłyśmy dalej, w stronę mięsnego gadając niemiłosiernie.

      ******Kilkanaście minut później******
-NAOMI! ZNALAZŁAM TYMIAAANEEEK!- wrzasnęłam w końcu, po długiej zabawie w chowanego z tymiankiem, która skończyła się powodzeniem, 0-1 dla Esmy.
Słyszałam jak dziewczyna wzdycha i przewraca coś z hukiem.
-A MASZ MUSZTARDĘ?- wrzasnęła.
Nasłuchiwałam czujnie, jednak zdziwiłam się po co mi musztarda.
-A PO CHOLERĘ NAM MUSZTARDA!?- podeszłam bliżej końca półki
Powiem wam, że po moich przemyśleniach-jakże krótkich, ale jakże mądrych- wywnioskowałam, że nasz dialog przypomina w 100% rozmowę przekupek na targu. Możliwe, że tylko wygląd nas od nich różnił. Bacznie nasłuchiwałam czy moja kompanka, nie szykuje dla mnie nowego zadania do wykonania, jakim było szukanie przypraw, gdy sama wybierała odpowiednie mięso do pasztetu. Postanowiłam dopomóc jej, szybko dobrałam jeszcze pieprz ziołowy, chili mielone, imbir i gałkę muszkatołową. Chwyciłam rączkę koszyka i pobiegłam w stronę mojej kumpelki. Mijałam 5 regałów, półek-jak kto woli. Po niecałych 15 sekundach znalazłam Naomi, która przygryzała policzek od środka, szukając odpowiedniego mięsa. W swoim koszyku miała kawałek dorodnej wołowiny i trochę mniejszy kawałek piersi kurczaka (no taka mała pierś z kurczaka). Podeszłam do niej od tyłu i stuknęłam ją w ramię, po czym oparłam się o ladę.
-Proszę wieprzową łopatkę...-powiedziałam pewnie. Albo nie! Poproszę królika i... wołowinę?- powiedziałam.
-Ile?- spytała pani za ladą.
-Yhm..80 deka wołowiny i 80 deka królika...
 I tak dalej, i tak dalej.
*******
Ze sklepu wyszłyśmy po 1 godzinie, no coś nam nie pykło. Z resztą 2 razy się wracałyśmy, bo ja zapomniałam jajek, a Naomi-cebuli. Do Akademii wróciłyśmy obładowane siatami. Szybko potruchtałam do mojego pokoju po maszynkę do mielenia mięsa, a moja psiapsióła (jak ja dawno tego słowa nie używałam) po blender i noże.  Wszystkie składniki przeniosłyśmy na nasze stanowisko, na szczęście salaterki i miski już tam były.  Po chwili zbiegli się inni uczestnicy. Gdzieś w tłumie dostrzegłam postać Holiday z Helen. Zamachałyśmy do nich, ale one nas nie zauważyły. Po chwili poczułam się jak w MasterChef'ie!
-Od czego zaczynamy?- ściszyłam głos do tego tonu, by nikt nas nie podsłuchał.
Naomi zamyśliła się na chwilę, patrzyłam na nią, dotykając widelcem surowizny.
-Myślę, że najlepiej będzie pokroić mięso...
Chwyciłyśmy w rękę nóż i przekroiłyśmy mięso na pół. Noże były bardzo ostre przez co z łatwością wbijały się w delikatnie twarde mięso. To zajęcie niezwykle mnie odprężyło, gdy wcześniej ręce mi się trzęsły ze stresu. Surowiznę pokroiłyśmy w paseczki, ten widok pokrojonego mięsa delikatnie mnie zniesmaczył. Następnie na patelnie dałyśmy po łyżeczce masła i wyłożyłyśmy mięso, by ładnie się zarumieniło.
-To tak ładnie pachnie...- stęknęłam smętnie opierając łokcie o ladę.
Naomi rozpływała się w oparach pieczonego mięsa, choć obie byłyśmy wegetariankami i ściśle tego przestrzegałyśmy. Według pani ze sklepu, mięso to było ze spokojnej ubojni, ale jak w to wierzyć...
-Kurka!- krzyknęłam, odsuwając rękę od patelni, sprawcy mojego poparzenia.
Podbiegłam pod kran i zwilżyłam obolałe miejsce. Aż pulsowało z czerwoności. Cmoknęłam i nalałam do dzbanka trochę przegotowanej wody, po czym dolałam kilka mililitrów na patelnię. Pomieszałam mięso i jeszcze chwilę odczekałam. Posoliłam je, popierprzyłam (specjalnie tak napisałam), dodałam innych przypraw i odlałam wodę, która się tam zebrała. Zmieszałam tymianek z wodą i dolałam do mięsa, by nabrało aromatu. Po chwili przełożyłam mięso na sito, a w powstałym wywarze zamoczyłam bułkę. Naomi już to zrobiła i teraz zajmowała maszynkę do mielenia. Ja w tym czasie dobrze zamieszałam wszystko, wraz z bułką i dolałam pozostałości po wywarze tymiankowym. Naomi przepuszczała mięso przez maszynkę 4 raz, więc po chwili wyczyściła maszynkę i zajęła się krojeniem marchewki. Ja przeniosłam mięso kawałek dalej, by mieć jak najlepszy dostęp do maszynki do mielenia.
-Esma! Weź mi powiedz ile gotować marchewkę w curry!- krzyknęła Naomi, zwracając na siebie całą uwagę.
Dziewczyna delikatnie się zarumieniła i powtórzyła prośbę, tym razem ciszej.
-Bo ja wiem... Żeby była miękka to tak z 18 minut...- mruknęłam, myśląc czy moja odpowiedź jest prawidłowa czy też nie.-TAK! 20 minut raczej wystarczy.- podniosłam głos, wkładając mięso do maszynki.
Szybko mi to poszło...Po chwili przełożyłam wszystko na szklane, żaroodporne naczynie. Wbiłam 2 jajka i dodałam jeszcze trochę soli. Żurawinę pokroiłam na mniejsze kawałki i przegotowałam ją.
-Teraz tylko czekać...-burknęłam, wsypując żurawinę do mieszanki. Foremkę nakryłam papierem pergaminowym, posypałam bułką tartą i nałożyłam masę. Następnie wygładziłam ją, po nakłuwałam i wraz z Naomi włożyłyśmy je do piekarnika.  Nawijałyśmy długo i prawie zapomniałyśmy o piekącym się pasztecie. Szybko go wyjęłyśmy z piekarnika i podziwiałyśmy nasze dzieła.
-Mniam.- bąknęłam.

Naomii?

Czy dostanę 1 pisankę Naomi :3?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)