- Jedziemy dalej? - obejrzałem się w stronę Phoebe,
nakłaniającej siwka do tego, by dotrzymywał tempa pędzącej skarogniadoszce.
Dziewczyna jednak, nie odpowiedziała mi, a jedynie skinęła w milczeniu głową,
rozglądając się kątem oka po polach, na które właśnie udało nam się wjechać,
pozostawiając za sobą gęsty, pokryty mrokiem las. Tam, przed nami, wszystko
wyglądało dużo gorzej, niż mogło nam się to wcześniej wydawać. Pożar szybko się
rozprzestrzenił, nie obejmując już tylko jednego budynku, ale za to praktycznie
każdą z uprawnionych, żyznych gleb. Płomienie, popędzane tylko przez spalone
plony, powoli docierały do nas, co nie obeszło obojętnie obok dosiadanych przez
nas koni. Kopytne, w popłochu rozglądając się dookoła, po doszczętnie płonących
uprawach, szybko zerwały się do biegu, który zaliczyć mogłem do jednego z najszybszych
w całym moim życiu. Na nasze nieszczęście, konie rozdzieliły się, nie zważając
na jakikolwiek instynkt stadny. Nim jednak zdążyłem zareagować, by dostrzec
panującą sytuację, zauważyłem tylko, jak powoli zsuwałem się z grzbietu.
Wiedząc, że mój upadek nie prowadziłby do niczego dobrego, usilnie starałem się
pozostać na kłębie klaczy, trzymając się jej przerośniętej w tamtym miejscu
grzywy, będącej moim jedynym ratunkiem. Jakby na to całe szczęście w
nieszczęściu, Lemon z coraz większym nabieranym dystansem coraz bardziej
zwalniała, stopniowo przechodząc do wolniejszych chodów. Oszołomiony całym tym
zdarzeniem, samowolnie zjechałem z jej mokrego od potu grzbietu. Głaszcząc ją
za to, że szybko się uspokoiła, obejrzałem ją dookoła, by nie dostrzec nic niepokojącego,
oprócz delikatnej ranki na jednej z przednich nóg.
Większym problemem, było to, że zgubiłem Phoebe, sam nie
wiedząc, gdzie dokładnie się znajduję.
- I co teraz? - westchnąłem, gładząc młodą klacz po jej
smukłym pysku. Ta, w bezgłośnej odpowiedzi, zastrzygła jedynie uszami,
spoglądając w przeciwnym nam kierunku. Jedyne, co rozpoznałem w otaczającym nas
krajobrazie, to trawa, która wszędzie wyglądała tak samo, jak i drzewa, które
niczym nie różniły się od tych, które spotkać mogliśmy w lesie położonym
najbliżej Akademii. W głowie zabłysła mi myśl, która jako jedyna dawała mi
nadzieję - może istniało prawdopodobieństwo, że jesteśmy na obrzeżu zagajnika,
z którego szybko można było dotrzeć z powrotem do znajomych nam terenów? Z taką
myślą, chwyciłem za wodze Lemon, prowadząc ją w ręku w stronę zbiorowiska
wysokich drzew. Traktowałem to nie tylko jako możliwość sprawdzenia, czy klacz
nie kuleje, ale także cień szansy na to, że uda mi się odnaleźć Phoebe.
Phoebe? :>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)