czwartek, 27 kwietnia 2017

Od Katniss - zadanie 8

Pewnego pięknego dnia, wcześnie rano (bardzo wcześnie), wstałam z wyrka by podziwiać końskie bobki. Wyszłam z pokoju, a następnie poszłam pod puściutkie padoki, których metalowe rury od ogrodzenia były pokryte poranną rosą. Rozmarzona o przygodach szłam w stronę stajni, kiedy nagle koncertowo przywaliłam w lampę! Spadłam na ziemię, a kiedy się podniosłam i otrzepałam z piachu z uśmiechem na twarzy powiedziałam: „Co za dureń postawił tu ten słup?”. Poczułam, że mam coś przyklejonego na czole, gdy odlepiłam kartkę z głowy przeczytałam zawartość i okazało się iż to jest ulotka! Która na dodatek informuje o rajdzie. Cyk! Zdjęcie zrobione. Zapomniawszy o tym, że miałam zamiar pójść do stajni weszłam do mojego pokoiku, w którym czekała na mnie moja kochana suczka Lunka. Nie mogłam się oprzeć i zaczęłam się z nią tak głośno bawić, że osoby z pokojów obok mnie przyszły do mnie z grymasem na twarzy… po przeproszeniu wszystkich mieszkańców Akademii MH zaczęłam się pakować. Niestety nie miałam ani śpiwora ani latarki… Więc pojechałam na rowerze do miasta, a tak dokładniej do sklepu z biwakowymi rzeczami… Gdy przekroczyłam próg budowli zalała mnie fala ledów (takich świateł)! Gdy błysk zgasł zobaczyłam zuchy! Wszystkie uśmiechnięte od ucha do ucha. „Biedna druhna… co ona ma z tymi dzieciakami…”- Pomyślałam. Potem odeszłam. Biegałam jak głupia po całym sklepie, dobre pół godziny szukając brakującego ekwipunku na rajd! Gdy się poddałam i poszłam zapytać kasjera o miejsce położenia latarek i śpiworów, ten odpowiedział mi, że oba te przedmioty leżą na półeczkach tuż przy kasie. Zamurowało mnie. Wycofałam się powoli i wzięłam potrzebne rzeczy i podeszłam do owego pracownika, a ten skasował ekwipunek i odebrał zapłatę. Gdy wychodziłam ze sklepu spojrzałam raz jeszcze na niesforną grupkę zuchów. I zauważyłam wokół radosnych i uśmiechniętych buzi jest jedna smutna mordka… to była mała dziewczynka siedziała na wózku inwalidzkim, zapłakana. Więc podeszłam do niej i próbowałam smutaska pocieszyć, ale dziewczynka nie ulegała. Po chwili podbiegła do mnie druhna mówiąc, że Zosia (ta dziewczynka) jest smutna od kąt siedzi na wózku… poprosiłam o numer telefonu do jej rodziców bo chciałam jej pomóc w powrocie do zdrowia. Gdy otrzymałam to o co poprosiłam, i gdy wyszłam ze sklepu było po 15:00. Odpięłam rower i popędziłam do Akademii. Gdy dopakowałam ekwipunek i byłam już gotowa na maksa. Wskoczyłam na sprężyste łóżko, po chwili usłyszałam cichutkie skamlenie obok miejsca na którym leżałam. Gdy obróciłam się na brzuch i spojrzałam głową pod łóżko tak leżała smutna znana mi mordka.
-Lunka? Lununia! Chodź do pańci… chodź!  - po tych słowach suczka z bananem na twarzy i merdającym ogonkiem wybiegła z pod łóżka. Wzięłam malucha na ręce i po chwili zabawy jej gryzakiem opadłyśmy z sił i obie zasnęłyśmy. Obudziłam się o dziewiętnastej i przypomniałam sobie o jedzeniu dla mojego psiaka…
-Lunka! Papu!- krzyknęłam po czym czarno biała kuleczka przydreptała do miski.
Szybko do wanny! Zimna woda, piżama, zęby i o 21:00 leżałam w łóżku i oglądałam romantyczną komedię z moim pieszczochem. Przed zaśnięciem zanurzyłam się w świecie fantazji i marzyłam o mnie i o moim przyszłym chłopaku.
Kuku, Ryku!- kogut zabrzmiał basem.
Zerwałam się na nogi i włożywszy na siebie konne ubrania ( konne- paranoja)
Pocwałowałam do stajni po drodze karmiąc psa i zamykając drzwi od pokoju. Uff… lista osób, które mają już wybranego konia była złożona z 3 zawodników i każdy z nich miał własnego konia. Więc wpisałam się, a tam gdzie miałam wpisać imię konia wpisałam Wings, która akurat po zajściu wychyliła głowę z boksu i wesoło zarżała. Podeszłam do niej. Delikatnie pogłaskałam jej mięciuteńkie chrapki po czym dałam jej buziaczka.
Następnego dnia o 5 rano osiodłałam klacz i byłam gotowa na rajd stawiłam się tam jako 2 bo wcześniej był tam Armin, który do mnie pomachał. Zamiast mu odmachać siedziałam na koniu, aż w końcu sama Wings trąciła mnie łbem żebym odpowiedziała więc cała zarumieniona lekko mu skinęłam rękom po czym zrobiłam Face Palma (bo wygłupiłam się przed moim ładnym kolegą…) po kilkunastu minutach zebrało się 10 osób. Sprawdzono obecność i gdy już wszyscy byli zaczęło się! Wyruszyliśmy! Co prawda najpierw stępem żeby dobrze rozgrzać konie, ale potem przez las, strumyki, i inne takie… sru! Przejechaliśmy jak po trawie. Skakaliśmy przez niskie powalone drzewa. Raz nawet wings podskoczyła bo się wystraszyła rechotu żaby, ale nic mi się nie stało… wieczorem dojechaliśmy do niedalekiej stadniny gdzie mieliśMY, i nasze wierzchowce przenocować. Raniutko historia by się powtórzyła, gdyby nie pewien fakt… gdzie u diabła są nasze konie! Nawoływaliśmy je, rozstawiałyśmy smakołyki i inne takie żeby je odnaleźć, aż w końcu Armin krzyknął do mnie:
- Kat! Chodź tu szubko!
- Co jest?- Zarumieniona zapytałam się go po drodze gdy do niego szłam.
- List!- odrzekł.
- Co?! No to otwieraj! 
Zawołałam innych uczestników. A gdy wszyscy się zjawili przeczytałam wiadomość:
„Jeśli chcecie zobaczyć wasze konie podążajcie za tą mapką, która wskaże wam drogę do waszych wierzchowców.„
Trochę wystraszeni wyruszyliśmy w drogę pełną przeszkód takich jak: lodowaty strumień, błoto, wysokie trawy, ciernie… i tak dalej, gdy nagle usłyszałam rżenie stada koni! Cała grupa jeźdźców pobiegła w stronę odgłosów wierzchowców. Jak już dotarliśmy do naszych zgub od razu pojawiły się bananki na naszej twarzy! W sumie odnalezienie koni zajęło nam cały dzień! Kolejnej nocy rozbiliśmy biwak (konie spały w pobliskiej stajni), piekliśmy pianki, śpiewaliśmy, bekowe piosenki, malowaliśmy sobie twarze farbkami, ja na twarzy miałam hipsterskie wąsy, a Orianie, Naomce i Arminowi namalowałam brodę i przypadkowe znaki Indian. Gdy ognisko hajcowało, aż miło - Bam!- strzelił korek od szampana. Plastikowe kubeczki, i kiełbasy jednak się przydały! Balowaliśmy tak do pierwszej rano. Potem całkiem pijani pozasypialiśmy w śpiworach. Rano wszyscy na lekkim kacu poszliśmy do stajni i wyczyściliśmy, a następnie osiodłaliśmy konie. Wracaliśmy w miarę sprawnie i szybko bo wszyscy byliśmy zmęczeni podróżą i niemyciem się przez jeden dzień. Jechaliśmy i jechaliśmy, do czasu gdy zza krzaków wyskoczył lis! Konie niczym stado pocwałowało na pobliskie pole. Gdy zagrożenie minęło zorientowaliśmy się, że nie wiemy gdzie jesteśmy! Na próżno szukaliśmy zasięgu. Oriane oddaliła się 20m. od nas, żeby złapać sygnał, i po chwili krzyknęła:
- Ej! Ludzie mam zasięg!
Gdy do niej podbiegliśmy zadzwonił jej telefon. Odebrała:
- Halo? – zapytała niepewna.
- Z tej strony Bożena- kucharka. Gdzie wy do licha jesteście obiad stygnie!
- Obiad?- zapytaliśmy chórkiem
- Obiad! Wracać do akademii…
- Jest taki problem, że nie wiemy gdzie jesteśmy… obecnie siedzimy na polanie gdzie rośnie mnóstwo grzybów…- odrzekłam
- To niedaleko! Dosłownie za drzewami jest Akademia – po czym kobieta się rozłączyła.
Pogalopowaliśmy za drzewa i udało się! Jesteśmy w domu. Wracaliśmy krętom drużką w stępie. Odłożyliśmy konie na padok i poszliśmy na stołówkę.
Było akurat 10 wolnych miejsc i tak się złożyło, że siadłam obok Nao i Armiego. Chłopak powiedział:
- Fajna przygoda…
- tak, tak, bardzo…- odrzekłam zarumieniona.

Nie jest idealnie, ale jak na początkującą - całkiem całkiem! Dostajesz 50 punktów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)