środa, 19 kwietnia 2017

Od Marceline-pisanka czwarta

Jechałam slalomem między młodymi brzozami, co i rusz wyciągając rękę w stronę zielonych, zwiewnych listków. Specjalnie wcześniej wyruszyłam z akademii, aby móc poćwiczyć jazdę kłusem przed popołudniowymi zajęciami. Wybrałam Paris, która od razu zaczęła niespokojnie przebierać kopytami w chwili, kiedy otworzyłam drzwi stajni – jakby dawała mi znak, że jest gotowa na nowe przygody. Dodatkowo, poranne lekcje teoretyczne zaczęły już mnie nużyć, nie tylko swoją powtarzalnością, lecz i monotonnością głosu profesora, co było głównym powodem, dlaczego poszłam na wagary… Skierowałam klacz w stronę pobliskich farm, aby móc pojeździć na wydeptanych już ścieżkach. Słońce grzało w plecy, a lekki wiatr zapowiadał nieco chłodniejszy dzień. Poprawiając włosy, które wcześniej spięłam w kitkę tuż przy szyi, zaczęłam przypominać sobie, jak poprawnie ułożyć nogi do anglezowania. Kiedy już złapałam za wodze i miałam popędzić Paris do kłusu, nagły krzyk całkowicie zmroził moje ciało. Miast pojechać dalej dróżką, szybko zawróciłam i nieidealnym kłusem ruszyłam w stronę, z której podejrzewałam, że dobył się ów wrzask. Nie musiałam daleko szukać – tuż koło drewnianego, spróchniałego ogrodzenia kucał przysadzisty mężczyzna, szukając czegoś w ziemi i złorzecząc pod nosem:
- Zamknięte były! To kradzież! Potwarz… Jak ja to wytłumaczę? – jego głos stawał się coraz to bardziej płaczliwy. Zeszłam z Paris i, zaczepiając ją o pobliski palik, niepewnie podeszłam do nieznajomego.
- Przepraszam, mogę jakoś pomóc?
Mężczyzna odwrócił twarz, która była czerwona od gniewu i mokra od łez. Pociągnął parę razy nosem i przyjrzał mi się podejrzliwie.
- Tak… Mogłabyś mi pomóc – wstał powoli, otrzepując kolana z ziemi – Moje kochane baranki uciekły! Ktoś wypuścił je lub ukradł, a miałem mieć dzisiaj wystawę, z nimi w roli głównej…
- Myślę, że raczej nikt nie byłby w stanie ukraść stada owiec z tak widocznego miejsca, bez zwracania na siebie uwagi – odparłam, choć w głębi duszy nie miałam pojęcia, czy aby na pewno ktoś nie byłby na tyle szalony, aby porwać barany w ciągu dnia. – Dodatkowo, ślady racic gdzieś prowadzą, a to oznacza, że same musiały gdzieś powędrować…
- Tak, tak! – klasnął w dłonie farmer i wesoło zagwizdał pod nosem – Jesteś spryciarą, nie ma co. Poszukaj ich, a wynagrodzę ci to! Ja muszą przygotować jeszcze owieczki, których wełna wygląda strasznie niechlujnie.
I zostawiając mnie samą, ruszył w stronę zagrody, gdzie czekało już na niego meczące stado jagniąt. A ja, osłupiała, zaczęłam ganić się w duchu za zbytnią ciekawość i chęć pomocy… Pomimo tego, że byłam świadoma, iż postąpiłam słusznie. Po otrząśnięciu się z rozmyślań niepewnie zaczęłam rozglądać się po ziemi dokoła ogrodzenia. Jedynymi śladami bytowania tutaj baranów były pozgniatane kępki trawy, jednak po chwili doszłam do wniosku, że mogły to równie dobrze owce uczynić podczas nieobecności ich właściciela. Przyglądając się ogołoconej z zieleni ziemi, doszłam do wniosku, że najrozsądniej będzie pójść za tropem… bobków. Nie mogłam zabrać Paris ze sobą, więc postanowiłam puścić ją samopas za ogrodzeniem, gdzie miała dostęp do wody i jedzenia. Poklepałam ją po szyi, szepcąc jednocześnie, że niedługo wrócę i że nie musi się o mnie martwić. Koń zastrzygł uszami, jakby wyrażając swoją zgodę na moje odejście i zaczął skubać trawę. Odwróciłam się i poczęłam podążać śladami baranich kup. Trop wiódł w stronę lasu, co utrudniło mi podążanie za śladami obecności rogatych. Przedzierając się przez krzaki, uważając na każde położenie swojej stopy, nie tylko poraniłam sobie łydki, lecz także spociłam się niemiłosiernie. Pogoda gwałtownie postanowiła utrudnić mi poszukiwania, usuwając z nieba choćby cień chmur i zatrzymując całkowicie wiatr. Nagle, ku moim uszom dobiegł stłumiony, dziecięcy śmiech. Podejrzliwie zaczęłam iść za głosami dzieci, kiedy udało dotrzeć mi się na niewielką polankę, na której… Baranki wszelkiej maści pasły się i bawiły wraz z czwórką umorusanych urwisów. Dzieci zaśmiewały się niemiłosiernie, wskakując na grzbiety baranów, głaszcząc ich wełnę i robiąc im zdjęcia. Przyglądałam się chwilę tej sielankowej scenie, jednak wiedziałam, że powinnam natychmiastowo powiadomić farmera o odnalezionych zgubach. Cichutko zaczęłam się wycofywać i wróciłam na farmę. Gospodarz akurat skończył wyczesywać wełnę jednej z owieczek, kiedy oznajmiłam mu o poszukiwaniach zakończonych sukcesem. Zamarudził nieco pod nosem, że mu ich od razu nie przyprowadziłam, lecz dotrzymał słowa i w ramach nagrody podarował mi ładnie zapakowany ser kozi. Był to dziwny podarunek, jednak przyjęłam go z uśmiechem, życzyłam powodzenia na wystawie i wróciłam do Paris. Klacz nadal stała tam, gdzie ją zostawiłam. Pochwaliłam ją za cierpliwość i od razu skierowałam się w drogę powrotną do Akademii. Nie miałam ochoty na dalsze ćwiczenia kłusu, a jedynie marzyłam o czymś do zjedzenia i chwili odpoczynku. Postanowiłam też spróbować tego sera, gdyż nigdy wcześniej nie jadłam takowego rarytasu.

Dostajesz jedną pisankę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)