niedziela, 16 kwietnia 2017

Od Noah'a-pisanka czwarta


Święta było widać już na każdym, absolutnie każdym kroku. Okolica stała się cichsza, niż w zwyczaju miała być zwykle – sklepy stopniowo zamykały się, a ludzie z wiosek wyjeżdżali do rodzin, których domostwa oddalone były o kilka mieścin. Po drodze przestały jeździć samochody, traktory zostały wepchnięte w rogi działek, a nawet zwierzęta zdawały się odczuwać świąteczny klimat, co objawiało się u nich bardziej potulnym zachowaniem. Akademia zresztą również opustoszała.
Uczniowie jak i członkowie kadry, wyjechali w najróżniejsze zakątki świata, chociażby po to, aby przez kilka chwil pobyć ze swoją rodziną, tak samo, jak mieli to w zwyczaju robić przed wyjazdem. Były także takie osoby, w tym również i ja, które albo nie miały do czego wracać, albo zwyczajnie nie chciały lub nie miały okazji by to zrobić. Moje miejsce na Ziemi, do którego chętnie będę wracał, jest właśnie tu i póki co, a przynajmniej odnoszę takie wrażenie, nie będzie się to zmieniać.
Szkoda tylko, że koniom nie udzielił się ten świąteczny klimat. Wciąż trzeba było wstawać o piątej, by zastąpić stajennych w ich pracy i wyścielić boksy także tym koniom, które nie należały do zakresu obowiązków właścicieli koni prywatnych. Należało dać każdemu odpowiednią porcję posiłku, nalać wody w boksach, które nie były wyposażone w poidła, wyprowadzić na pastwiska te, które bezkonfliktowo mogły na nie wychodzić. Nie wspominając już o tym, że każdemu winna była praca – a to na lonży, w karuzeli, w korytarzu albo pod siodłem. Na całe szczęście, osoby nie posiadające swych koni chętne były do pracy, dzięki czemu między innymi ja, mogłem w spokoju zająć się Dream Catcher’em, który wyraźnie pragnął chwili mojej uwagi. Z racji, że dawno mieliśmy przyjemność wyjechać w teren, a już w szczególności samotny, w którym Catcher mógłby prowadzić, zaraz po naszych śniadaniach postanowiłem, że wybierzemy się w okolice, w które do tej pory nie jeździliśmy zbyt często. Zyskałem w mojej decyzji aprobatę ogiera, którego energia rozpierała od środka, o czym świadczyć mogło chociażby jego zachowanie, które nie cechowało koni wyżytych fizycznie.
Z racji, że czas liczył się dla mnie tym razem niesamowicie, bowiem zamierzałem wrócić z powrotem o dosyć normalnej godzinie, nie martwiłem się nawet o to, aby wyprowadzić holsztyna z boksu. Nie robiąc sobie także takiego kłopotu, jakim byłoby uwiązanie ogiera do krat, zwyczajnie czyściłem go w środku jego lokum, nie krępując żadnym uwiązem jego ruchów. Jedynie założyłem na jego masywny pysk kantar, za który chwytałem w momentach, w których stajenny korytarz przemierzała klacz. Dreamer gotów był mnie staranować, byleby wydostać się z mojego uścisku, gdy koń machał ogonem tuż obok jego egzystencji.
- Wyglądasz prawie przyzwoicie. – skomentowałem na głos, klepiąc konia po umięśnionej szyi. Ten znowuż, czując dotyk mojej dłoni na swoim ciele, delikatnie wzdrygnął się tam, gdzie moje palce stykały się z jego sierścią. Równocześnie szarpał swymi wargami za moją kurtkę, za pewne mając nadzieję, że i tym razem zabrałem dla niego garść cukru. Nie mylił się, jednak musiałem skarcić jego bezpośredniość, o czym doskonale wiedział, zabierając pysk z mojej przestrzeni osobistej. Widząc, że zrozumiał o co mi chodzi, wyjąłem dwie kostki z wnętrza kieszeni, na co zareagował momentalnie, przyjemnie muskając moją dłoń w celu wylizania resztek cukru. Rzeczywiście nie wyglądał już tak bardzo źle, jak w pierwszym momencie, w którym go zastałem, a jedyne czego brakowało mu do czystej perfekcji, to rozczesany ogon, który po wyjściu ogiera na padok zmieszał się z błotem. Zostawiając go więc na chwilę samemu sobie, upewniając się przy tym dwukrotnie, że dobrze przymknąłem boks, wróciłem się do swojej szafki, z której wydobyłem nie dość, że grzebień i kilka innych szczotek, to w dodatku ostre nożyczki, którymi zamierzałem wyrównać grzywę ogiera. Dawno to robiłem, a skutki tego zaniechania były widoczne – końcówki zdążyły się rozdwoić, a ogon wyrósł zdecydowanie zbyt długi.
- Chętnie wyciąłbym Ci także wnętrzności odpowiadające za Twoją wredotę – przyznałem, kiedy po moim powrocie do boksu, Catcher z zainteresowaniem przyglądał się narzędziu, które dzierżyłem w dłoni. W momencie jednak, w którym udałem, że przecinam nożyczkami powietrze, wierzchowiec stulił po sobie uszy, po czym kłapiąc zębami, oddalił się na drugi koniec boksu. Mój idiota. Zdecydowanie ma to po mnie. – Jednak tym razem, bawię się tylko w jakąś pieprzoną fryzjerkę. – mruknąłem, chwytając jedną ze szczotek, w celu doprowadzenia do ładu jego grzywy. Ceniłem w ogierze to, że i tym razem mnie nie zawiódł, stojąc grzecznie przy wszelkich zabiegach pielęgnacyjnych, zupełnie tak, jakby ktoś przyspawał jego kopyta do podłoża. Przysypiał nawet wtedy, gdy zdarzyło mi się pociągnąć za pojedyncze kosmyki jego ogona, pomimo tego, że trzymałem go nieco wyżej, aby zapobiec podobnym przykrościom. Ożywił się dopiero wtedy, gdy sięgnąłem za te nieszczęsne nożyczki, jednak do samego końca nie zrobił już nic innego, aniżeli patrzenie się w srebrzysty metal, przez który jego włosie spadało ścięte w dół. Gdyby nie to, że nasze jazdy ostatnimi czasy w żadnym stopniu nie przypominały treningów sportowych, rzekłbym, że tak ładnie przystrzyżone włosie i nienaganną sylwetkę mają tylko i wyłącznie konie, które stworzone są do podbijania międzynarodowych parkurów. Zresztą, Catcher był prosperujący, i to ja wymagałem pracy, a nie on.
Nie pozostało mi nic innego, jak wrócenie się przed boks po sprzęt, który wcześniej tam pozostawiłem. O ile z samym ogłowiem nie było problemu, bo przyjął wędzidło bez żadnych protestów, tak bardzo nie podobało mu się to, że zakryłem jego uszy nausznikami. Nie miał jednak zbyt dużo do gadania, bowiem szybko założyłem je, nie zwracając większej uwagi na jego humorki. Zaraz po tym, zarzuciłem jeszcze na jego grzbiet ładny, niewykrojony szmaragdowy czaprak, który idealnie współgrał z nausznikami, które także były w takim odcieniu. Następnie położyłem pod czarnym, skokowym siodłem podkładkę, która już od dobrych kilku miesięcy ratowała jego grzbiet przed uszczerbkami. Nie kłopocząc się z tym, aby założyć na swój łeb kask, zwyczajnie zdjąłem wodze z jego szyi, wyprowadzając go na podwórze. Szybko odszukawszy schodki, dosiadłem dzięki nim ogiera, co choć nie było konieczne, to utkwiło się w mojej głowie jako nawyk. Chwaląc ogiera za to, że grzecznie stał w miejscu, podczas gdy ja regulowałem strzemiona i podciągałem mocniej popręg, popędziłem go do żywszego stępa, nie mając w zamiarze cackać się z nim podczas tego wyjazdu. Nie wykluczałem, że po drodze wstąpimy na tor crossowy, choć w dużej mierze zależało to od tego, którą drogą pojedziemy. A mi, na dobrą sprawę było to obojętne, bowiem liczyło się dla mnie tylko i wyłącznie to, aby koń kroczył równym i żwawym tempem, a na drodze nie pojawiłoby się nic, co zakłócałoby naszą sielankę.
Jak się dosyć szybko okazało, bo zaledwie po godzinie, nic nie może trwać wiecznie. Holender, który wcześniej sprężyście kłusował do przodu, reagując na nawet najmniejsze sygnały z mojej strony, w pewnym momencie całkowicie zatrzymał się, wyciągając swą szyję do góry, niczym żyrafa. Widać było, że coś zainteresowało go na tyle, że aż zdobyło jego pełną uwagę, bowiem wyprostował swe uszy, które cały czas podążały za słyszanymi dźwiękami. Z jego chrap wydobywały się przeciągłe wdechy i wydechy, które widoczne były dla mnie w postaci delikatnych, praktycznie niezauważalnych obłoków. W końcu, czując, że zaraz może wyrwać się spomiędzy mojego kontaktu do przodu, ruszając na oślep galopem, pogoniłem go do stępa, którym kroczył sprawnie, choć z pewną dozą niepewności.
- Gdzie są te piekielne barany?! – wydarł się jakiś mężczyzna, który ze zrezygnowaniem zamykał furtkę od zagrody, w której znajdowały się śnieżnobiałe, puszyste owce. Z początku mnie nie zauważył, co poniekąd wykorzystałem, nagląc ogiera do tego, by szybciej przebiegł przez ścieżkę. On jednak, bardziej zainteresowany był zwierzętami, które na widok konia wydawały dźwięki, które bardziej przypominały skomlenie przejechanego kota, aniżeli beczenie owiec. - Coś się stało? – zapytałem, czując, że spełnię tym czynem obywatelski obowiązek. Człowiek jakby ożywił się na te słowa, żwawym krokiem podchodząc do nas z iskierką nadziei w oczach.
- Stado… Uciekło mi stado… Owce złapałem, ale samców nigdzie nie widać… Te cholery mogą być wszędzie… - wysapał starszy mężczyzna, widocznie zmęczony pogonią za zwierzętami.- A popołudniu mamy wystawę, a ich jak nie było, tak nie ma…
- Dawno to było? – rozejrzałem się po okolicy, pytając go takim głosem, jakbym co najmniej żył tym, czy barany się odnajdą, albo prowadził jakiś wywiad środowiskowy, do czego było mi tak bardzo daleko. – Może są niedaleko.
- Gdyby były w pobliżu, to za pewne bym je znalazł, chłopcze – parsknął z politowaniem krótkim śmiechem, rzucając w stronę owiec garścią swego rodzaju pożywienia. – Nie mógłbyś ich poszukać? W końcu masz konia, chyba nawet nie kulawego, więc teoretycznie powinno Ci pójść znacznie łatwiej.
- Teoretycznie – wymamrotałem, starając się, aby lekko przygłuchawy mężczyzna nie usłyszał mojego komentarza. – Mogę się rozglądnąć, ale nie gwarantuję, że znajdę je wszystkie. A ile ich jest?
- Równa czwórka, nie więcej, nie mniej – westchnął.- Z tym, że masz już nieco mniej, niż cztery godziny…
- Będę się starał, żeby znaleźć wszystkie – przycisnąłem lekko łydki do boków holsztyna, na co ruszył spokojnie do przodu.
- Dla ułatwienia mają specjalne, żółte oznaczenia! – krzyknął jeszcze za mną, podczas gdy ja kłusowałem już na grzbiecie gniadosza w stronę pól, które wydawały mi się najbardziej logicznym rozwiązaniem. W głowie, niczym jakąś chwytliwą rymowankę, powtarzałem sobie słowa, które jako ostatnie wypowiedział mężczyzna. I tak, przemierzając kolejne tereny, pamiętałem o żółtych oznaczeniach, dzięki którym miałbym odróżnić barany od innych, pozostałych. Zająłem sobie tym głowę na tyle, że zapomniałem o rozglądaniu się dookoła, co nie raz ani nie dwa, a za to trzy, skutkowało tym, że znajdowałem się w miejscach, których nigdy nie widywałem na oczy. Zaliczyłem także bliższe spotkanie z grubą gałęzią, która wystawała z drzewa na połowę drogi. Najwidoczniej, niezbyt mnie polubiła, bo dostałem od niej solidne uderzenie, które delikatnie poszarpało mój policzek od zewnątrz. Otarłszy jednak szybko krew, która delikatnie sączyła się z otwartej, choć niedużej rany, oglądałem każde drzewo dookoła, mając nadzieję, że znajdę coś, dzięki czemu łatwiej odnajdę zagubione zwierzęta. Dookoła jednak, nie było żadnych śladów, ani żadnych dźwięków, które należałyby do tych konkretnych zwierząt. Co prawda, Catcher próbował być pomocny, jednak nie do końca mu to wychodziło. Owszem, dwukrotnie odnalazł stado baranów, jednak nie tych, których poszukiwaliśmy. Gdy już miałem ochotę wrócić z pustymi rękoma, po przejechaniu tylu różnych miejsc, wreszcie dostrzegłem coś, co od nowa sprawiło, że nadzieja gdzieś tam się pojawiła, a chęci do działania wzrosły dwukrotnie. Nieopodal na rosłym, kłującym krzaku, zawisł kłębek wełny, który najprawdopodobniej pochodził od zwierzęcia, które utkwiło przez chwilę pomiędzy gęstwinami. Choć znowu nie miałem pewności, że jest to sierść tych konkretnych baranów, podążyłem w tamtym kierunku, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Przede mną bowiem pasło się małe stado baranów, liczące dokładnie cztery sztuki wyposażone w żółte oznaczenia. Musiałem się powstrzymać, aby nie ryknąć z niebywałej ulgi mieszanej ze szczęściem, bowiem wiedziałem, że spłoszyłbym tym ruchem nie tylko zguby, ale i mojego wierzchowca.
I wtedy doszło do mnie, że nie mam żadnego, absolutnie żadnego planu co do tego, jak powinienem sprowadzić je do mężczyzny.
Jedynym wyjściem, jakie widziałem, było podjęcie próby, która oznaczała popędzenie Dream Catcher’a do galopu, który mógłby zagonić spłoszone zwierzęta. Choć miałem obawy co do tego, czy to w ogóle się uda, i czy koń nie zdepta ich przez omyłkę, ostatecznie wcieliłem swój pomysł w życie, co wyszło wcale nie tak źle, jak śmiałem przypuszczać. Owszem, śnieżnobiałe zwierzęta kilkakrotnie zniknęły z mojego pola widzenia, jednak równie szybko do niego wracały, bowiem gniadosz idealnie wczuł się w swoją rolę, podążając za nimi niczym pies. I tak, bezpiecznie dotarły do ich właściciela, który zdumiony całym zajściem, jak sam stwierdził, nie mógł sklecić żadnych porządnych podziękowań.
Jednakże, dla mnie największym plusem było to, że nie musiałem martwić się o to, czy Catcher miał odpowiednio wykorzystaną energię – z jego pyska sączyła się piana, którą porównać można by było do bitej śmietany. Zadowolony więc, szybko pożegnałem się z mężczyzną, aby wrócić stępem do stajni, która była przeze mnie dużo bardziej upragniona, aniżeli zazwyczaj. Mimo to, czułem, że barany zbrzydły mi do końca życia. Odnosiłem wrażenie, że to wydarzenie sprawi, że już nigdy nie spojrzę w ich kierunku tak przychylnie, niż przed tym momentem.


Dostajesz 1 pisankę do swojego koszyczka . 🎃

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)