sobota, 22 kwietnia 2017

Od Lily- pisanka czwarta

Przetarłam zadowolona z siebie oczy, że obudziłam się, jak planowałam, czyli szybciej niż zwykle. Lany poniedziałek niekoniecznie należał do rzeczy przyjemnych, a w szczególności zimna woda prosto z wiadra wylewana na moje biedne, lubiące marznąć ciało. Niestety oczywiście nie wszystko zawsze musi iść zgodnie z planem, także i w tym wypadku tak nie było. To, że obudziłam się ja, równa się, mój pies musi obudzić wszystkich, więc suczka szczekała jak opętana, przy okazji merdając ogonem, co przechodziło u mnie wszelkie pojęcie. Jak można czymś przyczepionym do zadka machać tak szybko?! Starając się zachować srogą postawę, zganiłam psa po czym... Znowu ją pogłaskałam. Ja się do zwierząt nie nadaję i ta informacja od początku mojego żywota nie może jakoś dotrzeć do tej małej główki. W jednej chwili przypomniało mi się zdanie Królowej Kier z 'Alicji w Krainie Czarów', "To pryszcz, nie głowa" i wydawało się w stosunku do mnie bardzo prawdopodobne. Suczka schowała pod siebie ogon i jak najszybciej oddaliła się w ciemny kąt pokoju, a ja nie robiąc sobie z tego nic, zajrzałam do szafy, zastanawiając się co ubrać. Kierowałam się myślą, że muszę nie rzucać się w oczy i jakoś odjechać niezauważalnie odjechać z Akademii na cały, jeden dzień. Stanęło na moje ulubione czarne bryczesy i czarną koszulkę. "Wyglądam jak na pogrzeb" - myślałam stojąc przed lustrem i wpatrując się uważnie w prawdomówne odbicie. Jakby... Nie ja. Zwykle włosy, co były porozwalane na wszystkie możliwe strony, teraz dokładnie i rzetelnie związane w ciasny warkocz dobierany. Nie ukrywam, że sprawiło mi to dość duże trudności, ale po mału, używając pierdyliarda klamerek jakoś doszłam do znośnego efektu.

Zanim wskazówki na zegarku zdążyły wybić szóstą, ogarnęłam na szybko łazienkę i w pośpiechu opuściłam akademik. Zdecydowałam, że jedyne co, to zabiorę pare gotowych kanapek i jabłko z kuchni oraz wczoraj przygotowany termos z kawą. Na moje szczęście, napój zachował resztki resztek ciepła. Teraz jak najszybciej gnałam do stajni, by wziąć któregoś z wierzchowców. Tym razem wolałam wybrać któregoś ze stajennych. Stały spokojnie, uważnie obserwując jakikolwiek ruch w budynku. Chodziłam w tę i we w tę, zanim mogłam cokolwiek wywnioskować ze swoich usilnych starań w mądrym wyborze. Gdzieniegdzie w boksie niestety zamiast pięknej głowy rumaka widziałam tylko zad i ogon skierowany w moją stronę. Czy aż tak źle wyglądam? Z westchnieniem zatrzymałam się przed Stormem - sześcioletnim wałachem fryzyjskim z potwornie pofalowaną, długą grzywą, jakby ktoś ją z gofrownicy wyjął. Ledwie zdołałam przyczłapać się z ciężkim sprzętem i szczotkami pod boks już musiałam je zaraz odnosić, bo okazało się, że najmłodsi znowu pomylili miejsca ich odłożenia. Ostrożnie weszłam do dosyć małego boksu i niczym cicha myszka, nieśmiało przejeżdżałam zgrzebłem po zakurzonej sierści. Chmury szarego pyłu wzbijały się w górę, osiadając na wszystkim co po drodze. Po paru dobrych chwilach mogłam spokojnie przejść przez próg stajni prowadząc za sobą dziwnie posłusznego rumaka.

~*~

Piaszczysta ścieżka wiła się pomiędzy drzewami, ułatwiając drogę przez las. Malutkie kamyczki tarły o siebie pod kopytami rozpędzonego Storma, powodując, że każdy nas usłyszy co najmniej ze 100 metrów. Jadąc przez łąki, oddali zauważyłam młodego mężczyznę. Pan Kimkely, posiadał brązowe, lekko zmierzwione włosy, oraz oczy w kształcie migdałów tego samego koloru. Zazwyczaj w zagrodzie sąsiada Akademii pasły się owce, jednakże dzisiaj z białych chmurek pojawiły się jedynie samice. Pewna, że pewnie zwierzaki się pogubiły już chciałam odjechać i puścić się w dalszą ucieczkę, jednak wyraz twarzy bruneta nie dawał mi spokoju. Jego przepełnione żalem oczy wskazywały na to, że stało się coś gorszego, niż chwilowe zawieruszenie się owieczek. Czekoladowe oczy zmierzyły mnie od góry do dołu, jakby oceniając czy mam do czegoś predyspozycje, czy nie. Mały promyczek nadziei momentalnie zgasł, gdy prośba pomocy przelazła przez wszystkie kanały, nie-kanały słuchowe, wprost do mojego mózgu. Leniwie analizował słowa owczarza ,,Czy możesz mi proszę pomóc? Nikt mi nie raczył jej udzielić. Nie wiem czy sobie SAM poradzę". Westchnęłam przeciągle, mając świadomość, że już nie ucieknę przed losem, zdającym mi trud spędzeniu, jak mężczyzna mówił, kilku godzin na ganianiu za owcami. No co ja zrobię? Pobawię się w wilka, i tyle, a ryzyko, że zostanę bezlitośnie oblana wodą przerażająco wzrasta. Smętny, acz zdenerwowany głos szybko wyjaśnił mi całą sytuację, na tyle powoli, bym mogła cokolwiek zrozumieć.
— Moja droga, za cztery godziny miałem jechać ze swoim stadem na wystawę! I co ja mam nieszczęsny zrobić? Tej nocy zapomniałem na śmierć zamknąć furty od zagrody. Uciekły, lecz owce nie były aż tak daleko i udało mi się je schwytać, barany pobiegły dalej.

Niczym Sherlock Holmes, analizowałam wszystkie podane mi w zaufaniu informacje, co wielce podziwiałam, że ktoś był w stanie zaufać zupełnie obcej osobie. Co prawda nie miałam takiego tępa co detektyw, nawet tyle co drób w myśleniu. Niewiele dalej myśląc, albo lepiej powiedzieć COKOLWIEK myśląc, oderwałam Storma, uparcie romansującego z źdźbłami zielonej, zapewne soczystej trawy. Przerzucając prawą nogę nad grzbietem wierzchowca, powolnie, niczym leniwiec, (a częściowo pałając ogromną niechęcią) ruszyłam stępem, za najbliższymi śladami uroczych, małych racic. Ta nazwa co prawda ani trochę nie pasuje do tych przymiotów, ale cóż poradzić? Kolejne, mijane drzewa wyglądały tak samo jak poprzednie, nawet już nie liczyła się kwestia, czy drzewo ma liście, czy igiełki. Pień to pień. Tylko dający nam żyć. Dotychczas łagodne stoki, ku rzekomo, strumykom, zamieniły się w niemal pionowe ściany. Nie raz, nie dwa, się zdarzyło, że omal nie wyleciałam przez szyję i sturlałam się po nierównym podłożu, gdzieniegdzie ozdobionym dosyć dużymi, ostrymi kamieniami. Zastanawiam się, jak nazywał się koleś, który jako pierwszy tu stracił życie, bo po takim "równiusieńkim" terenie, na pewno to zrobił. Pozostaje kwestia kiedy, oraz czy krawędź bezpiecznej przestrzeni była jeszcze bardziej niezauważalna. Oddałam się pokusie i pozwoliłam obejrzeć swoim szarym tęczówkom obejrzeć co też czai się w dole. Spokojny strumyk, przepływający leniwie, tocząc swe wody ku ujściu. Niestety w dole można było zobaczyć coś jeszcze. Coś puchatego i białego... B(/m)eeeczącego. Mój umysł przyćmił zaskakujący widok. Czyli da się przeżyć schodząc! Nie zastanawiając się nad sensem istnienia grubej liny zaczęłam schodzić po stromych, śliskich kamieniach, oczywiście uprzedzając czynność popuszczeniem popręgu Storma. Niezwykle ciekawski baran praktycznie tylko się obrócił i pałaszował z powrotem trawę, porastającą stok. Problem powstał, gdy uświadomiłam sobie, że muszę go wciągnąć z powrotem na górę. Małe ząbki szybko odpędzały nachalnych, którzy by chcieli owieczkę do czegoś zmusić. Podjęłam bardzo słuszną decyzję - usiadłam i co dziwniejsze... Pomyślałam. Jednak nie dało to praktycznie żadnego skutku. Bo co ja mogę zrobić? Posyłając chmurce przepraszające spojrzenie starałam się z powrotem wspiąć po śliskich kamieniach. Niestety po kilku nieudolnych próbach, każda się kończyła upadkiem z niskiego poziomu. Przeklinałam swój nieszczęsny los raz, po raz tracąc powoli nadzieję, że kiedykolwiek wyjdę. Niby wszystkie warunki do życia niezbędne. Woda, jedzenie... Drzewo... Niczym pierwotny człek ubiorę skóry zwierzęce. I przetrwam! W głowie układały się już najczarniejsze scenariusze z możliwych. Czas mijał bardzo powolnie. Spędzałam go głównie na wtulaniu się w puszystą wełnę. Baran chyba nie miał nic przeciwko temu, bo w odpowiedzi skubał mój warkocz, co sprawiło, że wiele kosmyków brązowych włosów powyskakiwało spod ciasnego splotu. Słońce płynęło ku zachodowi, zostawiając za sobą perłowe obłoczki. Tym razem podniebne. Równało się to pewnie, że Kimkely już pojechał na wystawę bez baranów. A ja zostałam sama. Promyki złotej gwiazdy powoli nikły, a temperatura wokół malała. Z początku zwykłe drgawki z zimna przemieniły mnie później we włączony młot pneumatyczny. Chrustu na dostępnym terenie nie było za dużo, a jedynie garstka. Większe szczęście miałam, że zdążyłam zabrać na wszelki wypadek zapalniczkę i koc, w razie gdybym musiała przenocować w lesie, co się nie raz już zdarzało. Cóż, zazwyczaj byłam z kimś z przyjaciół, jednak tym razem nie dostąpiła tego zaszczytu, a właściwie nie chciałam. W lany poniedziałek się nikomu nie ufa. Zasada ta prędzej mnie do grobu wpędzi niż uratuje, ale co tam?Wysokie drzewo nad strumieniem zieleniło się wiosennymi liśćmi. Nocne niebo, rozświetlone tysiącami gwiazd oraz księżycem. Tym razem ostrożnie wspięłam się po grubym pniu nie zdając sobie sprawy, że jedna źle postawiona noga sprawi, że zlecę z hukiem na ziemię. No... Z pluskiem... Do strumienia... Jako, że wolę pozostać w suchym ubraniu, coraz mocniej zaciskałam swe drobne rączki na szorstkiej korze. Na drzewie było nawet wygodnie. Rozłożyste gałęzie tworzyły skuteczną ochronę przed wiatrem i mniej skuteczną przed deszczem. Lecz póki nie przyjdzie burza, mogę czuć się bezpieczna. Tak też było. Prędko rozłożyłam swoje graty i nawet zjadłam swoje spłaszczone na gładki papier kanapki. Musiałam czekać. Oczywiście nie pomyślałam o telefonie, bo po co? W lesie? Pocieszające jest to, że pewnie i tak nie byłoby zasięgu. Fala współczucia ogarnęła mnie, gdy pomyślałam o biednym Stormie czekającym na mnie cierpliwie na górze, albo co był bardziej prawdopodobne - puścił się wolnym truchtem przez świat. Nadzieja, że nic mu się nie stanie towarzyszyła mi do końca mojego pobytu na drzewie. Przynajmniej póki nie zaświtał nowy dzień. Muszę przyznać, że nawet znalazłam sobie bardzo interesujące zajęcie. Zabawa polegała na tym, by w jak najszybszym czasie odgarnąć nieproszone insekty, które wpraszały się na moją kolację.

Perłowe obłoki sunęły znów po niebie. Nie mówię, że spałam źle, ale dobrze też nie. Niby kująca miejscami kora, przez którą rano ruszyć się nie mogłam z powodu ogromnego bólu pleców, lecz z drugiej strony, ledwie przymrużyłam oczy, już popadłam w głęboki sen. Ciepły, delikatny promyk słońca niewinnie się przedzierał przez zielone listki i padając wprost na moje zamknięte oczy. Po chwilce, poczułam jakby budzik miał się zamienić w rażące promienie słoneczne. Koszmarne uczucie. Niby z pozoru miłe, a naprawdę dyskomfort oślepienia słońcem sprawił, że przez chwilę odzyskiwałam zdolność do jakiegokolwiek kontrolowanego ruchu, by się spakować i próbować się dalej wspiąć. W końcu co innego robić? Śliskie do tej pory kamienie leciutko otarłam kocem i rozpoczęłam nieukrywanie ciężką i na swój sposób niebezpieczną wspinaczkę. Noga, po nodze dawała podporę kolejnej, zbliżając się do krawędzi styku 'ściany' z płaską łączką. Na horyzoncie zobaczyłam swojego fryzyjczyka w dosyć kiepskim stanie. Zmierzwioną grzywa z lasem kołtunów, przymglone oczy świadczyły o tym, że wierzchowiec ma dość wyprawy. Nie chciałam go dalej męczyć, jedyne co zrobiłam, to poluźniłam wszystkie paski, a plecak z moimi gratami przyszpiliłam do sakwy.
— Wracamy już...
Droga powrotna nie okazała się trudną do zapamiętania, więc i przy przypominaniu nie było kłopotów. Z gospodarstwa Kimkely droga do akademii była już prosta. Szurałam ze zmęczenia butami o drobniutkie kamyczki.

~*~

Wszystko było już zrobione. Leżałam w swoim łóżku, próbując zasnąć, jednak to nie to samo, co niewygodne drzewo. Storm prawdopodobnie pałaszował wreszcie swoją paszę z dodatkową porcją marchewek. Drzwi gwałtownie się otworzyły, a w nich stanęła właścicielka Akademii z lekko odchylonym od twarzy, która nie wyrażała żadnych emocji.
— Pan Kimkely do ciebie...
Te słowa zbudziły we mnie cały stres siedzący od mojego urodzenia się. Ręce zaczęły swój własny taniec. Nieco dziwny, może... Rozdygotany. Przyjęłam drżącymi dłońmi słuchawkę.
— H-halo? — zapytałam z niepewnością, głośno przełykając ślinę.
— Witaj. Z tego całego zamieszania zapomniałem zapytać się o twoje imię...
— Lily — odpowiedziałam posłusznie, kuląc się pod sobą. Elizabeth wyglądała, jakby właśnie zobaczyła coś niemożliwego.
— A więc, Lily. Nie wiem jak to zrobiłaś, bo kiedy wróciłem do domu z wystawy wszystkie barany czekały w swojej zagrodzie, ale znowu z otwartą bramą.
W tym samym momencie zapaliła mi się czerwona lampka z informacją o baranku pozostałym przy strumieniu.
— Właśnie bo ja...
— Były wszystkie! Naprawdę dziękuję...

Jak to 'wszystkie'? Przecie...
— Emm... No nie ma za co — uśmiechnęłam się delikatnie i dziękując w duchu mądrości starych baranów. Po pożegnalnym, symbolicznym słowie 'dowidzenia' Elizabeth przyjęła z powrotem telefon i opuściła moją twierdzę. Teraz mogłam spać spokojnie. Cóż, póki ktoś podczas mojego stanu spoczywania nie wylał na mnie wiadra lodowatej wody. Dzięki Esma, dzięki. Naprawdę marzyłam o tym naprawdę od najmłodszych lat.

Ilość słów raczej nie pobita, ale GRATULACJE! 1 pisanka ląduje w Twoim koszyczku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)