sobota, 18 lutego 2017

Od Jade C.D Aleksandra - zadanie 20

Pierwszy dzień pobytu poza akademią dobiegał końca, a ja mogłam z zadowoleniem stwierdzić, że spędziłam każdy kwadrans niesamowicie pracowicie. Dopiero wieczorem udało mi się usiąść w spokoju, nie licząc podróży, którą spędziłam odsypiając niemal całkowicie nieprzespaną noc.
Większość dnia, jak można było się spodziewać po takim wyjeździe, przebywałam chcąc nie chcąc w stajni. Najpierw trzeba było pomóc przy wprowadzeniu koni do ich chwilowych boksów, ustawionych w dużym namiocie, sprawdzić, czy nic im nie dolega po podróży, a zaraz po tym nalać im do wiader wody i nasypać nieco siana, upewniwszy się wcześniej, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dopiero wtedy mogłam udać się do przypisanego mi pokoju, na całe szczęście mieszczącego się tuż nad główną stajnią, gdzie przebywały nie tylko sportowe konie odwiedzanego przez nas ośrodka, ale i rumaki prywatne uczniów naszej akademii, które również miały wziąć udział w zawodach.
Nie zabawiłam jednak w pokoju zbyt długo. Ledwo co zdążyłam wyjąć najpotrzebniejsze rzeczy, a już musiałam z powrotem pędzić na ostatnią jazdę przed zawodami, które odbyć się miały na dzień następny. W tym całym pośpiechu nawet nie zdążyłam się do końca przebrać, w związku z czym zmuszona byłam jeździć praktycznie w tym, w czym przyjechałam. Jedynie zmieniłam niewygodne spodnie na bryczesy i w ostatnim momencie ocknęłam się, że poszłabym na trening w całkowicie miękkim obuwiu. Sięgając więc jeszcze tylko po kask, bez którego wszystko odbyć się nie mogło, jak i rękawiczki, wiedząc, że mogę bez nich skończyć z poparzonymi rękoma, wreszcie pędem pobiegłam do odpowiedniego boksu. Wystawał z niego zaciekawiony pysk Shine, na której choć nie miałam okazji jeździć zbyt często, to wystartować miałam w tych całych nieszczęsnych zawodach. Choć nie byłam przekonana co do tego, że całość w jakkolwiek zadowalający sposób wyjdzie, musiałam przyznać, że przynajmniej trening wyszedł na spory plus. Nie mogłam narzekać na klacz, bo choć nie do końca wszystko nam wychodziło, to i tak się starała, a błędy głównie widać było w mojej postawie. Po skończonej jeździe szybko zaopiekowałam się arabką, nie mogąc poświęcić jej jednak tyle czasu, ile faktycznie bym chciała. Musiałam bowiem przygotować cały sprzęt na następne popołudnie i zapewnić instruktorów, że wszystko dopięte jest na ostatni guzik, choć niekoniecznie w rzeczywistości było. Tak też, pomijając szybką przerwę na ciepły posiłek, usiadłam na czterech literach dopiero późnym wieczorem, i to w dodatku na polu tuż przy pastwiskach, kiedy było już tak ciemno, że nie dało się dostrzec nic więcej poza zarysami budynków i końskich sylwetek. W wolnej chwili momentalnie dopadło mnie zmartwienie, zwłaszcza kiedy odkryłam, że ośrodek do którego przyjechaliśmy jest nieomal w lesie, a co za tym idzie - zasięg był tak słaby, że przy dobrych wiatrach dało się porozmawiać przez telefon minutę, może półtorej. W związku z tym nie mogłam nawet zadzwonić do Aleksandra, aby dowiedzieć się, jak się czuje, czy wszystko jest w porządku... Oczywiście byłam pewna, że doskonale sobie radzi, bowiem nie raz ani nie dwa udowodnił, że jego wiek to nie tylko puste liczby. Był w końcu dorosły i potrafił o siebie zadbać, jednak nie uspokajało mnie to na tyle, aby przestać o nim myśleć. Obawiałam się, że dolegliwości zaczną mu doskwierać z większą siłą niż wcześniej, a on uniesie się dumą i nikogo o tym nie zawiadomi. W głowie oczywiście krążyły mi najczarniejsze scenariusze, a sama czułam się jak nadopiekuńcza matka, która wprost nie może przestać ubolewać nad swoim potłuczonym dzieckiem. Choć miałam nieodparte wrażenie, że Aleksander postrzega mnie w bardzo podobny sposób, wiedziałam, że robię to z czystej troski, bo nawet nie szło mi udawanie, że się nie martwię. Widok bezwładnego ukochanego na korytarzu, zaraz po tym, jak dostał drzwiczkami od kopytnego potwora... Byłam przerażona, a w dodatku pewna, że sama zejdę na zawał.
Naprawdę zaczynałam żałować, że jednak zgodziłam się na udział w zawodach. Nie dość, że oznaczało to pozostawienie ukochanego na pastwę losu, to jeszcze nie byłam pewna, czy w ogóle to wszystko wyjdzie. W końcu, choć w siodle zaczynałam siedzieć coraz częściej, na pewno nie było to rozwinięte w moim przypadku na takim poziomie, aby zacząć myśleć o jakichkolwiek startach. Jeździłam jeśli już to bardziej dla siebie, nawet jeśli korygując swoje błędy, to na pewno nie robiąc tego w taki sposób, który ostatecznie by je eliminował. Skupiałam się bardziej na koniu, na jego problemach, na tym, co mu nie wychodzi. A że zazwyczaj tym koniem był Versace, zdążyłam przyzwyczaić się do jego narowów na tyle, że nie byłam wręcz w stanie wsiąść, a w dodatku zrozumieć zupełnie innego konia. Tak też skazywałam ten wyjazd na porażkę, bo mój ukochany wałach został w akademii, a mi przyszło pojechać na koniu, na którym siedziałam ledwo kilka razy. Choć Shine wcale nie była złym koniem, a jazda kilka godzin wcześniej wyszła nam na spory plus, wciąż nie byłam przekonana co do tego, że w jakikolwiek sposób nam to wyjdzie. Wszyscy dookoła zapewniali mnie, że na pewno dogadamy się, złapiemy wspólny punkt porozumienia, i nawet jeśli skłonna byłam w to uwierzyć, to niezbyt byłam przekonana co do tego, że uda nam się wypracować to w jeden nawet niepełny do końca dzień. Nie pozostawało mi nic innego, jak wymusić na sobie uśmiech i z samego rana podreptać do stajni, tylko po to, aby przejść się z klaczą na tor, który następnego poranka powinien już być gotowy na nadchodzące zawody. Jakby tego wszystkiego było mało, były to zawody crossowe, czyli taka dziedzina jeździectwa, która wyjątkowo nie pochodziła mi do gustu. Nie przepadałam za tymi wszystkimi drewnianymi przeszkodami, rowami, ciężkim osprzętem... A już w szczególności przestrachem, że coś może się stać, jak koń źle wyląduje przy stromym zjeździe... Byłam pewna, że nie wyjdzie z tego nic dobrego.
Obudziłam się rano w przekonaniu, że solidnie zaspałam. Nie dość, że mój telefon w nocy się rozładował, w związku z czym nie zadzwonił budzik, to w dodatku przyszło mi spać na tak wygodnym materacu, że wstawanie z niego było możliwe tylko i wyłącznie pod przymusem. Za pewne gdyby nie to, że konie mieszkające pode mną zatłukły się o swoje wiadra, bardzo prawdopodobne, że spałabym dalej, śniąc o rzeczach, które w żadnym stopniu nie miały odzwierciedlenia w rzeczywistości. Tymczasem musiałam wstać, mocno się przy tym sprężając, a następnie pobiec wręcz do stajni, aby ogarnąć zaniedbaną nieco przeze mnie Shine. Najwidoczniej szczęście się mnie trzymało, bowiem mimo braku Aleksandra u mego boku, udało mi się zerwać się na równe nogi w miarę sprawnie i, nim się obejrzałam, byłam już odpowiednio ubrana i gotowa do dalszej pracy. A przynajmniej chociaż zewnętrznie, bo nie dość, że psychicznie nad tym wszystkim ubolewałam, to w dodatku mój żołądek usilnie dopominał się o jeszcze niedostarczony mu pokarm. Nie widząc więc innego wyjścia, kierując się głównie swoją intuicją, aniżeli czymkolwiek innym, podrepatałam w kierunku odpowiedniego budynku, w którym odnalazłam coś na wzór stołówki. Widząc, że jest wypełniona po brzegi skorzystałam z tego, kompletnie przez nikogo nie zauważona porywając ze sobą dwie kanapki i jabłko, które zamierzałam podarować srokatej klaczy. Choć ubolewałam nad tym, że nie zabrałam ze sobą chociażby jednej torebki herbaty, mogłam pogratulować sobie tego tylko i wyłącznie sobie jak i swojemu roztrzepaniu. Pozostawało mi tylko zastanawiać się nad tym, czego jeszcze zapomniałam, pomimo że miałam wrażenie, że nie starczy mi palców aby zliczyć to wszystko.
- Cześć młoda - uśmiechnęłam się nieco na widok klaczy, która słysząc kroki wyłoniła pysk ze swego boksu. Podeszłam bliżej, chcąc ją pogłaskać, jednak ta widząc, jak zbliżam w jej kierunku powoli swą dłoń, stuliła uszy płasko wzdłuż potylicy obserwując, jak z równą delikatnością co wcześniej siłuję się z drzwiczkami, które nie chciały mi w żaden sposób ustąpić. Znajdując się już w środku jej lokum, podałam jej jabłko, czym przynajmniej chwilowo zyskałam jej przychylność. Przez chwilę obserwowała, jak obracam w dłoniach czerwonym owocem, po czym zdecydowała się na to, że jednak do mnie podejdzie. Równocześnie kończąc ostatnią ze swoich kanapek, wcisnęłam jej nieomal przekąskę, wiedząc, że czas wciąż i nadal mnie nagli. Choć z początku wzdrygnęła się lekko na to, ostatecznie stała grzecznie przeżuwając jabłko, podczas gdy ja męczyłam się z wyczyszczeniem z jej sierści wszelkich zaklejek. Co jak co, ale jej imię było całkowicie nietrafione, bowiem za każdym razem, kiedy tylko ją widziałam, miałam problem z tym, aby zauważyć, gdzie się kończą a gdzie rozpoczynają jej białe odmiany. Widocznie nie po drodze jej było pozostawanie czystą, o czym przekonałam się i tym razem, bowiem doprowadzenie jej do względnego ładu nie dość, że graniczyło z cudem, to jeszcze trwało zdecydowanie zbyt długo, niż zakładałam. W końcu jednak udało nam się opuścić namiot w którym stała, a nawet trafić na tor, który był ostatecznym celem całej naszej przydługawej wyprawy. Jak też się spodziewałam, wszystko było już gotowe, a każda przeszkoda posiadała już swój numer, dzięki czemu mogłyśmy iść wzdłuż taśmy ogradzającej teren, wizualizując sobie to wszystko. Całość nawet nie wyglądała tak strasznie, jak mogłoby się wydawać. Było dużo zjazdów w dół, przed którymi nie było wprost nic widać przed sobą, jak i zakrętów, na których byłam pewna, że zrzucę niejedną wiszącą tam gałąź, ani nawet nie dwie. Wszystko wydawało się być jednak zbyt proste, żeby w to uwierzyć... Pozostawało się tylko cieszyć, że zawodnicy zostali tak łagodnie potraktowani przynajmniej pod względem trasy. Nie wymagała ona zbyt dużych umiejętności, dzięki czemu wróciła mi jakakolwiek nadzieja co do tego, że uda nam się to przejechać. Chociażby przejechać, nawet nie zająć wyższego miejsca, po prostu minąć ten cholerny punkt za ostatnią przeszkodą i wrócić do akademii, oczywiście twierdząc, że zrobiłam wszystko, co tylko było w mojej mocy.
Siedząc jednak w siodle znowu doznałam chwili całkowitego zwątpienia. Zostało nam może piętnaście minut do startu, kiedy zdecydowałam się, że w ostatnim momencie zrezygnuję. Wiedziałam, że nie spotka się to ze szczególną przychylnością, ale nie czułam się wtedy na tyle pewnie, aby dać sobie w jakikolwiek sposób radę. W końcu, co mogło się stać? Najwyżej właściciele spojrzą na mnie raz albo dwa spode łba, a ja przynajmniej zyskam pewność, że następnym razem nie zostanę wysłana na żadne zawody. Więcej było ze mnie szkód, aniżeli jakiegokolwiek pożytku.
- Nie ma takiej możliwości - pokiwała jednak na moje słowa instruktorka, oburzona mrucząc coś jeszcze pod nosem z wyraźną dezaprobatą. - Jesteś już zgłoszona. Z resztą, nie po to szukaliśmy kogoś na to miejsce, żebyś w ostatnim momencie nie pojechała.
- Ale... - chciałam dodać coś jeszcze, zasypać kobietę argumentami popierającymi moją rację, jednakże zostałam przez nią szybko i skutecznie uciszona. Wystarczył jej wzrok, żebym ucichła, gryząc się naprawdę mocno po policzkach, tylko po to, aby z mych ust nie wypłynęło ani jedno niepożądane słowo. Odjeżdżając z Shine od kadry, ponownie podjechałam pod plan, na którym dokładnie została przedstawiona przewidziana na moją klasę droga przejazdu. Nie widząc innego wyjścia, kiedy w głośnikach rozbrzmiał głos wymawiający z wyraźnym akcentem moje nazwisko, podjechałam do odpowiedniego miejsca, oczywiście zgłaszając dalszą wolę startu. Jak się wtedy okazało, mogłam jeszcze się wycofać, wrócić z klaczą do ośrodka i zwyczajnie poczekać, aż inni skończą swoje przejazdy, jednak instruktorka widząc moje zawahanie pogroziła mi bez najmniejszego zawahania już nie tylko wzrokiem, ale i palcem wskazującym. Prawie niewidocznie już wzdychając, w ekspresowym tempie zebrałam się w sobie, najpierw ponaglając klacz do kłusa, a następnie do galopu. Dopiero po kilku foulach uświadomiłam sobie, co tam właściwie robię... W końcu od zawsze chciałam widzieć w jeździectwie sport, który będzie sprawiał mi niemałą przyjemność. Opiekę nad końmi nie można było zaliczyć pod dyscyplinę sportową, a na tamten moment była to jedyna czynność, którą robiłam w akademii skrupulatnie i bez najmniejszego zawahania. Galopując na grzbiecie srokatej arabki nagle nie przejmowałam się tym, że przed nami z nabieranym dystansem pojawiają się coraz bliżej przeszkody, które chcąc nie chcąc należałoby przeskoczyć. Po prostu liczyło się tylko to, że w końcu to ja byłam osobą, która w tamtym momencie gnała na Shine. To my miałyśmy swoje pięć minut, to my mogłyśmy pokazać to, na co nas stać. Nawet, jeśli liczone było to w dosłownie gramach lub jeszcze mniejszych jednostkach, to można było to uznać za przełom, początek czegoś zupełnie innego, choć wcale jak się zdawało nie gorszego. A jednak zawahałam się nad pierwszą przeszkodą, kompletnie tracąc kontrolę nad tym, co robię. Gdyby nie klacz, która nas wyratowała z tej całej sytuacji, na całe szczęście odbijając się w odpowiednim momencie, mogłam być pewna, że wylądowałabym na drewnianych belkach, zwisając z nich niczym trup, który nie posiadał już ani krzty chęci do dalszego życia. Tak też się czułam, ogarniając się dopiero przed czwartą przeszkodą, którą arabka już z moją drobną pomocą przeskoczyła ze sporym zapasem. Kiedy zdawało się, że wszystko pójdzie już z górki, bez żadnych zbędnych problemów, musiałam zwolnić naszego tempa, ograniczając go do powolnego, leniwego wręcz w porównaniu do galopu stępa.
Wszystko to zrobiłam dlatego, że z bliższej odległości dostrzegłam granatowy materiał, delikatnie mieniący się pod wpływem delikatnie padających tam promieni słonecznych. Mogłam przysiąc, że nie wyglądało to na nic innego jak człowieka, który niefortunnie upadł między krzakami, w dodatku twarzą do dołu. Spoglądając na zdziwione twarze osób, stojących tuż za ogrodzeniem po drugiej stronie toru, zrozumiałam, że jako jedyna dostrzegłam leżącego w zarośniętym zagajniku jeźdźca. Wiedząc, że poskutkuje to mimo wszystko bezwzględną eliminacją, zsiadłam z arabki, która była tą sytuacją jeszcze bardziej zdezorientowana, aniżeli nawet ja. Zanim jednak kucnęłam w stronę za pewne rannego człowieka, pojawili się wokół nas organizatorzy, z początku powiadamiając mnie o tym, że nie mam już możliwości kontynuacji przejazdu. Zauważając, jak usilnie próbuję ich wręcz przekrzyczeć, w końcu zwrócili uwagę na postać, która leżała w cieniu pozbawiona jakiegokolwiek ruchu. Nie minęły może dwie minuty, jak zjawili się na miejscu ratownicy, z równą szybkością podnosząc jak się okazało dziewczynę, która to miała wystartować niedługo po mnie. Zastanawiającym było, jak znalazła się ona tam w takich a nie innych okolicznościach. Nie dane mi było się nad tym jednak dłużej zastanowić, bowiem zostałam szybko skierowana w stronę budki sędziowskiej, gdzie miałam podpisać jakieś papiery, choć sama nie wiedziałam, co będzie miało to na celu. Poszłam więc najpierw na pastwisko, mieszczące się niecałe dwa kilometry dalej, gdzie zostałam wysłana przez pełną niezadowolenia instruktorkę. Oczywiście kobieta napomknęła coś w moim kierunku, w stylu tego, że ma nadzieję, że nie był to tylko pretekst do nie ukończenia przejazdu. Choć nie myślałam o tym wcześniej w takich kategoriach, musiałam przyznać, że był to chyba jedyny plus całego tego zajścia. Szkoda tylko, że musiał ucierpieć ktoś inny, a bym ja nie musiała robić czegoś, co na dobrą sprawę zrobiłabym całkowicie wbrew samej sobie.
<Aleksander? Wiem, zepsułam. ;_;>

Bravissimo! Dostajesz 30 p. i 15 dolarów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)