piątek, 10 lutego 2017

Od Noah'a C.D Lily

Odczuwany przeze mnie ból, spowodowany zderzeniem z traktorem, był tym z rodzaju uporczywych i nieznośnych, przez które nie da się normalnie funkcjonować. Przyjmowane przeze mnie leki nie uśmierzały go, a niekiedy powodowały tylko, że przybywało dzięki nim licznych skutków ubocznych. Podawana morfina skutkowała w moim przypadku nadmierną sennością, a odstawienie jej powodowało, że dolegliwości nabierały na sile, z dnia na dzień nie dając mi nawet cienia nadziei na to, że opuszczę szpital szybko i bez zbędnych problemów. Dopiero inny rodzaj antybiotyku połączony z różnorodnymi lekarstwami sprawił, że po jakimś czasie mój stan się ustabilizował, a wszelkie urazy nie doskwierały mi tak bardzo, jak robiły to wcześniej. Gdyby nie połamane żebra, stłuczone kości i liczne urazy czaszki, gotów byłbym wstać na równe nogi, ignorując już nawet przeraźliwy dyskomfort w okolicach kręgosłupa, dający o sobie znać za każdym razem, gdy tylko postanowiłem zmienić nieco swoje ułożenie na łóżku, albo gdy musiałem podnieść się, aby przenieść swe cztery litery na niekoniecznie wygodny, ale pomocny w takowych sytuacjach wózek. Najgorzej było jednak, gdy akurat nie było u mnie nikogo. Samotność pojawiała się u mnie w natężeniu, które bardziej pasowałoby do chorych, których faktycznie nikt nie odwiedzał - w moim przypadku, wyglądało to tak, że nie było czterdziestu ośmiu godzin, w ciągu których nie pojawiłby się ktoś z Akademii. W momentach jednak, w których sterylnie czyste pomieszczenie zajmowane było tylko i wyłącznie przeze mnie, starałem się zagospodarować swój czas w sposób, który przyniósłby jakiekolwiek, dobre skutki. Sięgnąłem nie raz, ani nie dwa po książki, których nie miałem wcześniej ani chęci, ani czasu przeczytać, albo zwyczajnie rozmawiałem z osobami, z którymi kontakt od czasu mojego pobytu w Miami uległ znacznemu pogorszeniu. Wszystkie te czynności jednak, albo nie zostały w pełni zrealizowane, albo doprowadziłem je do końca, nie czerpiąc z tej okazji żadnej większej radości, czy chociażby powierzchownego zadowolenia. W głowie już miałem wizję następnych kilku tygodni po wypisie, tego, jak powoli będę przyzwyczajał się od nowa do wkradającej się w życie rutyny. Nawet jeśli w szpitalu wcale nie było tak źle, to najzwyczajniej w świecie tęskno było mi do miejsca, w którym spędziłem kilka wcześniejszych miesięcy ze swojego życia. Zresztą, te kilkadziesiąt tygodni wcale nie było aż tak zwykłych, jak można było uważać – jakby nie było, rozwinąłem się w ciągu nich bardziej niż przez większość mojego żywotu, i to nie tylko pod względem jazdy konnej. Co prawda, rozwinąłem swoje umiejętności na tyle, żeby móc mówić o jakiejkolwiek współpracy z Catcher’em, jednak to wciąż nie było tym, co chciałem uważać za moment końcowy. Sukcesy pod kątem jeździectwa przyćmione były odnalezieniem szczęścia i osób, które te szczęście potrafią innym dawać. Już nawet pomijając Vivian, która była najjaśniejszym promieniem słonecznym wśród tej całej burzy, były też osoby, które choć z pozoru niezbyt wiele robiące, dawały mi mnóstwo szczęścia i sprawiały, że warto było się poderwać rano z łóżka, mimo, że niekoniecznie posiadało się wcześniej do tego ochotę. Dajmy za przykład taką Lily, w stosunku do której nie byłem wprost gotów uważać, że jestem zły za to, co się stało – w końcu to ona jest jedną z przedstawicielek tych osób, które gotowe były utrzymać się przy mnie na dłuższą metę, co nie ukrywajmy – łatwe nie było, nie jest, i nie zanosi się na to, że będzie. To z nią potrafiłem rozmawiać o krzywych kołach, zakopywać zepsute naszymi rękoma czajniki, zresztą zaraz obok skarpetki, która choć nie należała do nas, to przez nas została pochowana. Moja mała siostrzyczka, jak zdawało się z dnia na dzień, wcale już nie była taka mała, a jej niezależność i wola wyrażania własnego zdania potęgowała się z minuty na minutę, nie pozostawiając ani grama złudzeń ku temu, że kiedykolwiek da komukolwiek wejść na swoją głupiutką nieco, ciemnowłosą głowę. I, choć według biologii nie było między nami żadnego pokrewieństwa, gołym okiem można było zaobserwować, że nasze toki rozumowania wcale nie różnią się o tyle od siebie, aby sprawić, że przestalibyśmy być postrzegani jako osoby, które faktycznie są rodzeństwem, i to w dodatku posiadającym między sobą całkiem fajne relacje. Co prawda były różnice, które niekiedy powodowały, że nie mogliśmy wręcz na siebie patrzeć – najłatwiej było nam to zwalić na dwie różne płci, jak i mikroskopijną dysproporcję w kwestii spoglądania na świat, zwłaszcza pod różnym kątem jego ustawienia.
~*~
Po niemalże półtora miesięcznym pobycie w szpitalu, wreszcie mogłem wrócić do Akademii i codzienności, która mnie w niej czekała. Z niecierpliwością godną osoby z nerwicą, posiadając już jasno wypisany wypis w ręce, oczekiwałem przed głównymi drzwiami budynku osoby, która jak zapewniali mnie wcześniej właściciele, miała po mnie przyjechać. Ubolewałem nad faktem, że sam nie byłem w stanie prowadzić samochodu – wciąż miałem prawą nogę w gipsie, w dodatku z perspektywą chodzenia w nim przez najbliższy miesiąc, jeśli nawet nie dwa. Lekarze pocieszali mnie, że wystarczyła nieco większa prędkość, a z mojej nogi pozostałyby tylko wspomnienia z czasów, kiedy to posiadałem zarówno ją, jak i pełną w niej sprawność. Tymczasem lekko mnie jedynie pobolewała, a otrzymane kule miały mi pomóc przy poruszaniu się z jednego miejsca do drugiego.

- Lilka? – potarłem z tego całego niedowierzania skronie, pragnąc dobitnie uświadomić samemu sobie, że przede mną stoi nie kto inny jak pyskata, sięgająca mi prawie do ramienia brunetka. – Rose nic nie mówił, że to Ty będziesz tym „odpowiedzialnym” kierowcą, który, jak pragnę zaznaczyć, w sposób bezpieczny dowiezie mnie pod drzwi akademika.
- Też się cieszę, że Cię widzę – prychnęła pod nosem, obracając w dłoni tymi samymi kluczykami, co wtedy, gdy jechaliśmy do dziadków jej znajomej, w celu naprawy traktora, zresztą tego samego, którym „przypadkowo” zostałem przejechany.
- Wiesz, nie żebym cokolwiek sugerował, ale po tym wszystkim utwierdziłaś mnie w przekonaniu, że prawo jazdy masz od rolnika, któremu sprzedałaś nawóz z boksu Spartana.
- Jeszcze jedno słowo, a wracasz z buta - ostrzegawczo mierząc mnie spojrzeniem, chwyciła za uchwyt walizki, którą miałem tam ze sobą. Na szczęście jej zawartość była leciutka jak piórko, a w dodatku posiadała sprawne kółka, co mogło ułatwić brunetce przeniesienie jej do samochodu. Prawdopodobnie gdyby nie to, że jej groźba wydawała się być nazbyt realna, a moja noga była niezbyt dobrą kompanką do dłuższej wędrówki, skorzystałbym z jej propozycji, nie zastanawiając się nawet nad tym zbyt długo. Tymczasem zmuszony byłem zagryźć zęby i udawać, że wierzę w jej umiejętności.
- Przynajmniej to nie traktor - westchnąłem po cichu, z wyraźną ulgą opadając na chłodne, skórzane siedzenie. Podczas gdy ja mocowałem się z wygodnym ułożeniem nogi i zapięciem pasów, Lily usilnie szukała odpowiedniej stacji w radiu.
- Ha-ha-ha... - wywróciła swymi ciemnoszarymi oczyma, po chwili kurczowo trzymając już dłonie na kierownicy. Uporczywie wpatrując się w ciągnącą się przed nami drogę, od czasu do czasu mruczała coś pod adresem kierowców, którzy akurat niekoniecznie podpadli jej do gustu. Przyglądałem się temu z nieukrywanym śmiechem, zwłaszcza w momentach, w których to brunetka wyładowywała swoją frustrację na klaksonie.
- No kretyni, totalni kretyni! - wybuchła w końcu, wyrzucając dłonie ku górze przy najbliższej sposobności - akurat na czerwonym świetle. Widząc, jak karcę ją nieznoszącym sprzeciwu spojrzeniem, ucichła nieco, ponownie skupiając się na drodze. I, choć ciągle padały z jej ust wyzwiska, to nie przeszkadzały mi one na tyle, aby nie móc zamknąć oczu i skoncentrować się na równej pracy silnika. O dziwo był to dźwięk, który w tamtym momencie działał na mnie uspokajająco - mimo tego czasu, który spędziłem sam w sterylnie czystych, białych ścianach, potrzebowałem wyciszenia, jakowe gwarantowała mi tamta sytuacja. W szpitalu udało mi się co prawda odpocząć od jakiejkolwiek pracy fizycznej, ale pobyt tam na pewno nie spowodował, że odpocząłem psychicznie. Widok codziennie przewożonych rannych, dzieci, które nawet nie wiedziały, dlaczego tam są, albo osób ze społecznego marginesu, którymi nikt się nie interesował, nie wypłynął na mnie w żaden sposób korzystnie. Takie widoki chwytały nawet tych najbardziej niewzruszalnych za serce, w tym także niestety i mnie.
- Nie wiem czy widzisz, ale aktualnie jedziesz środkiem drogi - zaśmiałem się pod nosem, odrywając swój wzrok od terenów, które akurat rozciągały się za zimną szybą, do której chwilę wcześniej przywarłem. - Módl się, żeby nikt Ci nie wyjechał zza zakrętu.
- Słuchaj, Noah, chcesz się zamienić miejscami? - warknęła, odwracając twarz w moją stronę.
- A mogę? - spojrzałem z powątpieniem na swoją prawą kończynę, utkwioną w dodatku w niemałym gipsie.
- Nie - zaśmiała się, mijając akurat dobrze znany mi znak, dzięki któremu doszedłem do wniosku, że od Akademii dzieli nas droga, której przejechanie trwa góra piętnaście minut. Tyle mogłem przetrwać z Lily, jak zarówno ona ze mną.
<Tyle czekania na takie gów.no (':>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)