piątek, 10 lutego 2017

Od Luke'a C.D Holiday

Nie pamiętam już nawet czasów, w których wstawanie wcześnie rano byłoby moją mocną stroną. Ciepła kołdra była moim odwiecznym więzieniem, a wygodny materac "utrapieniem", które chcąc nie chcąc - musiałem znosić. Od miękkiej poduszki potrafiła mnie oderwać tylko i wyłącznie jedna z moich sióstr, Sue, ale z racji, że dzieliły nas tysiące kilometrów, bywały dni, w których wprost nie dało się dobudzić mnie na śniadanie. Perspektywa podnoszenia się z łóżka wbrew mojej woli nie była tym, czego pragnąłem najbardziej w świecie. Dużo bardziej wolałem we własnym tempie zwlec się w kierunku łazienki, wyszorować porządnie swoje białe zęby, aby chwilę później znowu wrócić do pościeli, w pobliżu której zazwyczaj znajdował się zarówno mój telefon, jak i słuchawki. Ulubieni przeze mnie wykonawcy uparcie śpiewali swoje kawałki do mych uszu, aby spowodować, że w końcu sam wstanę, nie widząc innego wyjścia. Szkoda tylko, że w Akademii panowały nieco inne realia, a kadrze niekoniecznie podobało się to, że nie uczestniczę w ich zajęciach na rzecz książki, którą postanowiłem przeczytać jeszcze tego samego dnia. Jeśli nie moi współlokatorzy mnie budzili, to tak czy siak znajdowała się osoba, która miała w sobie na tyle odwagi, aby wdrapać się po szczebelkach do mojego posłania, aby usilnie próbować postawić mnie na równe nogi, choć spałem snem równym i co najmniej zimowym.
Tego dnia jednak, sam postanowiłem, że przełamię wszelkie zwyczaje przypisane mojej osobie. Choć na niebie wciąż panował księżyc, a moi pokojowi towarzysze smacznie chrapali w swoje blado szare poduszki, nie przeszkadzało mi to w tym, by postawić swe ubogie w jakiekolwiek obuwie stopy na podłodze, która choć rzeczywiście była zimna, to przynajmniej nie skrzypiała. Rzucając się w dzikim tempie w stronę śnieżnobiałej szafeczki, przekopałem kilka równych stosików złożonych z mych ubrań, aby dogrzebać się po chwili do odpowiedniej garderoby, która tylko nadawała się do nocnego odwiedzenia pobliskich terenów. Nie przejmując się ani późną porą, ani tym, że mój organizm uparcie stawiał opór, jakiś czas później opuściłem swój pokój, powoli żałując swego wyboru, który niestety pozbawił mnie możliwości wylegiwania się w swym ciepłym, przeznaczonym tylko i wyłącznie dla mnie łóżku. Mimo, że na korytarzu nie paliło się ani jedno światełko, bez zbędnych problemów dotarłem do głównych drzwi akademika, w które to bez zawahania naparłem, usiłując sprawić, że pod naporem mojego dość sporego ciała ustąpią, otwierając szeroko swe wrota. One jednak ani drgnęły, na co fuknąłem z irytacją, ganiąc się chwilę później za to w myślach nieznoszącym sprzeciwu głosem. Liczył się spryt i cierpliwość, pomijając już ciche przemieszczanie się, którym nie zostałem obdarowany w naturze. A całkiem szkoda.
Nie przejmując się nieudaną próbą kulturalnego wyjścia z budynku, korzystając z jego głównych wrót, pognałem w kierunku najbliższego okna. I choć wiedziałem, że niekoniecznie jest to najlepszym pomysłem, zsunąłem się po jego drugiej stronie, lądując w krzakach, które jakże skutecznie pokaleczyły moje odkryte łydki. Pomimo, że na dobrą sprawę nie miałem jakiejkolwiek wizji na to, co mogę robić znajdując się już po drugiej stronie, świętowałem swoje malutkie zwycięstwo poprzez uśmiech, który chcąc nie chcąc pojawił się na moich bladych ustach. Ciesząc się więc jak ostatni idiota, podreptałem żwawym krokiem w kierunku największej ze stajni, która jako jedyna zwabiła mnie na tyle do siebie, aby pokierować kroki w jej stronę. Mogłem nad tym debatować godzinami, jednak fakt pozostawał faktem - ktoś nie zgasił w środku światła, przez co końskie grzbiety wciąż były sztucznie naświetlane, mimo tego, że od dobrych godzin nikt nie zaglądał do ich lokum w takim stopniu, by potrzebować do tego aż tak dużej ilości światła.
Przemierzając starannie uprzątnięty, stajenny korytarz, usilnie błagałem samego siebie, aby nie wybuchnąć nagłym atakiem kaszlu i kichnięć, które to napierały na mnie od momentu, w którym to przekroczyłem drewniany próg budynku. Niedawno co skoszone siano czekało na poddaszu aż do chwili, w której będzie zdatne do spożycia przez konie, jednocześnie drażniąc na tyle skutecznie moje nozdrza, że kichnąłem nie tylko głośno, ale i na tyle przeraźliwie, że udało mi się mym nagłym ruchem zbudzić połowę stajni.
- Cześć mała - szepnąłem w kierunku srokatej klaczy, która jako jedna z nielicznych powstała ze swej względnie leżącej pozycji, na rzecz wpatrywania się we mnie stojąc na swych czterech, długich i w dodatku smukłych nogach. Widząc, jak zbliżam się w kierunku jej mahoniowego boksu, wyciągnęła nieco szyję w moją stronę, powoli wydmuchując ciepłe powietrze ze swych chrap. Starając się zrobić to jak najciszej i najsubtelniej, powolnym ruchem otworzyłem drzwiczki jej lokum, bez większego zastanowienia wparowując do wnętrza boksu. Choć z początku była nieco zdziwiona nagłym wtargnięciem, ostatecznie dała się w pełnym spokojnie doprowadzić do względnego ładu i składu. Co prawda wciąż wyglądała jak łaciate nieszczęście, ale była na tyle uprzejma, aby pozwolić wyczyścić swe brudne od błota kopyta.
Kiedy wydawało mi się, że wszystko idzie po mojej myśli, a problemy z sennością uda mi się pogromić u boku Olimpii, do moich uszu dotarł odgłos powolnych kroków, jak i odczucie, że światło powoli wygasa, wyłączając stopniowo każdą z umieszczonych na korytarzu żarówek. Wyglądało na to, że ktoś zorientował się o moich nagłych odwiedzinach, a co więcej, postanowione zostało, że nocny "włamywacz" (w końcu drzwi do stajni były otwarte!) zostanie ujęty. Gdy tylko cała zawartość mojego żołądka podeszła mi do gardła, a serce przyspieszyło nieco swojego bicia, kroki nagle ustały, a wrota do budynku zamknęły się z ogromnym hukiem i trzaskiem. Mało powiedziane, że obleciał mnie wtedy delikatny strach - doznałem nieomal paraliżu, odkąd tylko byłem pewien, że nie jestem w końskim domu sam. Stojąc dalej tak, jak stałem, powoli odzyskiwałem w sobie pełną świadomość, która zmusiła mnie do opuszczenia leżącej już w boksie Olimpii, która to z pełną uwagą spoglądała na moje poczynania. Wrzucając jej do żłobu kostkę cukru, którą nie wiedząc nawet skąd miałem przy sobie, wymamrotałem w jej kierunku ciche pożegnanie, na które machnęła jedynie ogonem, rozrzucając tym samym trociny po całym swoim lokum. Wiedząc, że przyjdzie mi w budynku spędzić co najmniej całą resztę nocy, a już na pewno do czasu, w którym zastaną mnie stajenni, skierowałem się po omacku na schody prowadzące na poddasze. Mieściła się tam nie tylko paszarnia, ale i strych, z którego widok był na najbliższe tereny. Modląc się w duchu aby podłoga i w tym miejscu nie zaskrzypiała, nieomal nie zauważyłem postaci, która stała do mnie obrócona tyłem, wpatrując się w miejsca położone tuż za oknem.
- Nie powinna panienka już spać? - siląc się na poważny i obojętny ton, zaśmiałem się w końcu, przegrywając ostatecznie ze swą chrypką. Zniweczyła ona moje plany delikatnego przestraszenia Holiday, która choć bywała niekiedy nieprzewidywalna, to na pewno nie spodziewałem się, że zastanę ją w takim miejscu o tak późnej godzinie. Chcąc nie chcąc, dziwnym trafem spędzaliśmy ze sobą ogrom czasu, który pozwalał mi na głębsze odkrycie wnętrza czerwonowłosego umysłu.
- Luke? - wzdrygnęła się lekko, widocznie będąc równie zaskoczoną, co i ja chwilę wcześniej. Odkleiła się od nieco przybrudzonej szyby, wbijając we mnie swój pełen zdziwienia wzrok.
- To chyba ja - unosząc delikatnie kąciki swych ust, zmniejszyłem dzielącą nas odległość, podobnie co i ona, opierając się o zimny, ale przynajmniej stabilny parapet. - Nad czym tak dumasz, co?
<Holiday? Miało być nieco inaczej, ale telefon odmówił posłuszeństwa :/>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)