środa, 15 lutego 2017

Od Luke`a C.D Arzayeli

- A mam jakieś inne wyjście? - teatralnie wzdychając, udałem, że ścieram ze swojego czoła niewidzialny pot. W rzeczywistości nie tylko nie było mi gorąco, ale i zwyczajnie zimno, kiedy to w okolicach Miami zapowiedzieli delikatne opady deszczu. Wraz z nimi nadciągnęło chłodne powietrze, idealnie kontrastujące z tym, które mogliśmy podziwiać na codzień. Co jak co, ale na Florydzie nie brakowało dni, w których zwyczajnie można było wyciągnąć leżak i powoli, aczkolwiek skutecznie łapać promienie słoneczne. Aż zacząłem zapominać, że istnieje coś takiego jak deszcz lub śnieg, który akurat lubił pojawiać się na ziemi w takich miesiącach. Tymczasem, my dostaliśmy zaserwowane słońce z nikłą nadzieją na zmianę warunków atmosferycznych. Zdążyłem się nawet stęsknić za lodowatymi porankami, jakimi często witało mnie rodzinne miasto.
- Nie za bardzo - przyznała Arzayela, wciąż siedząca na wiezionej przeze mnie taczce, z niemałym do tego uśmiechem. Widząc, jak podwijam do góry rękawy swojej koszuli, rozpromieniła się jeszcze bardziej, odwracając się już nie w moją stronę, ale w stronę boksów, do których podjeżdżaliśmy z końską częścią śniadania. Patrzyła na kopytne z niemałym zachwytem, choć mogłem być pewien, że nie tylko widziała je wcześniej raz, ale nawet i dwa, jeśli nie więcej.
- Tak też myślałem - mruknąłem, starając się wymusić na sobie niedbały ton. Mogłem mówić co chciałem, ale towarzystwo dziewczyny nie dość, że było pomocne, to jeszcze w dodatku niezwykle zajmujące. Nie było takiej minuty, w której z jej ust nie wydobywałoby się jakiekolwiek, z pozoru nic nieznaczące słowo, co sprawiło, że chcąc nie chcąc przypisałem jej łatkę całkiem sympatycznej gaduły. Jak normalnie nie przepadałem za osobami mającymi stanowczo zbyt dużo do powiedzenia, tak jej głosu mogłem słuchać godzinami - był całkiem przyjemny dla moich uszu, a i jak sam sobie to uświadomiłem, potrzebowałem towarzystwa, które przynajmniej chwilowo mi zapewniła.
Starając się jednak odpowiadać jej na tyle skrupulatnie, aby nie dawać jej powodów do zadawania kolejnych nurtujących ją pytań, podawałem jej odpowiednie porcje siana za każdym razem, gdy tylko znaleźliśmy się pod boksem wygłodniałego, kopytnego stworzenia. Choć konie mogły być pewne, że nie otrzymają ani dziś, ani jutro większej racji żywieniowej, i tak koczowały przy swoich drzwiczkach, rżąc niemiłosiernie za każdym razem, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się im niebieska taczka. Arzayela nie mogąc patrzeć na to, jak końskie łby pozostawione są bez należytej uwagi, zaraz po wrzuceniu im wysuszonej trawy do żłobu ofiarowała im mnóstwo czułości, choć te niekoniecznie były za każdym razem tym faktem zachwycone. Raz parskały cicho, prosząc o więcej pieszczot poprzez muskanie jej dłoni, a jeszcze indziej odchodziły obrażone, dając wszystkim dookoła do zrozumienia, że niekoniecznie interesuje je kontakt z ludźmi, kiedy to czeka na nie śniadanie, na które czekały całą długą noc. I tak, objeżdżając z taczką całą stajnię, ostatecznie dumni z siebie mogliśmy stwierdzić, że każdy koński żołądek został odpowiednio przez nas zadbany. Po sianie nie zostało już nawet źdźbło, które ostatecznie nie wylądowałoby w okolicach końskiego kopyta.
- To co, do później? - oparłem się o opustoszałą taczkę, zaraz po tym, jak dziewczyna oznajmiła mi swoje plany na co najmniej najbliższą godzinę. Jak powiedziała, tak też zrobiła. Kiwając mi uprzednio głową z aprobatą i nieznikającym uśmiechem, pokierowała się w kierunku lokum Lemon z zamiarem odbycia na niej jazdy. Obserwując, jak znika przy boku wysokiej klaczy, w końcu podniosłem się, aby posprzątać cały bałagan, który powstał po karmieniu. Nim się jednak obejrzałem, wylądowałem wysłany przez instruktora z miotłą, aby pozamiatać całe zewnętrzne obejście. Nie potrwało to jednak nazbyt długo, bo ledwo gdy tylko uprzątłem cały bałagan i pył w jedno miejsce, zawiał mocny wiatr, który wszystko rozrzucił w najróżniejszych kierunkach. Nawet chciałem spróbować to ogarnąć, wrócić kamiennym płytom dawną świetność, ale cały mój plan szlak trafił, ledwo gdy tylko z nieba spadły pierwsze krople deszczu. Nie widząc już zbytnio innego wyjścia, powlokłem się w kierunku hali, na której jak przypuszczałem, Arzayela już od dawna powinna siedzieć na końskim grzbiecie.
<Arzayelko? Przypuszczam, że nieco załamiesz się po przeczytaniu tego... Czegoś>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)