piątek, 5 maja 2017

Od Edwarda - Zawody WKKW, próba terenowa

- Nie wierć się. - syknąłem przez zaciśnięte zęby kiedy klacz już któryś raz z rzędu próbowała wyrwać mi kopyto z ręki. W końcu jednak skończyłem czyszczenie ich na błysk i wyprostowałem obolałe plecy.
Bałem się patrzeć na zegarek - wiedziałem że zacznę się z siebie śmiać kiedy zobaczę która jest godzina. Nie miałem jednak za dużego wyboru; Blythe miał w poważaniu zbliżającą się kolejną próbę i postanowił zemścić się za kilka małych, naturalnie celowych, zawinięć które sprezentowałem mu ostatnimi czasy. Nic mnie jednak nie mogło powstrzymać od podrzucenia mu do pokoju mojego wkurzonego sierściucha który jeszcze nie dostał śniadania, czy do rozniesienia niewymienionej ściółki Rosabell pod jego drzwiami. Z tych właśnie powodów, i kilku innych, dostałem całą brudną robotę po każdej obowiązkowej jeździe, nie miałem więc czasu na trening w lesie, jak i wczoraj na przygotowanie Jutrzenki do dzisiejszych zawodów. Próbowałem wytłumaczyć instruktorowi że trenowanie jest ważniejsze od wyrzucania gnoju, jednak on definitywnie miał wszystko w dupie. Zapewne gdyby próba ujeżdżenia była właśnie w tym terminie, kazałby mi ćwiczyć do upadłego, ale sytuacja wygląda ździebko inaczej. Masz ci los.
Dlatego więc zamiast chrapać sobie w kołderkę, ja o piątej nad ranem obmywałem klaczy nogi i niemalże zasypiałem, mieszając witaminy w jednolitą papkę. Jutrzenka chyba też nie była zadowolona, kiedy zamiast zbijać bąki w boksie, musiała stać cierpliwie na myjce i zażywać zimnej kąpieli.

Trzy godziny później, to jest ósma, byłem już w pełni ożywiony, choć zdecydowanie za krótko spałem. Starty rozpoczynały się o dziewiątej - z początku nie byłem zbyt zadowolony, z tego by jechać w pełnym słońcu, ale z drugiej strony wtedy musiałbym wstać o trzeciej by zrobić to, co zrobiłem o piątej. Ani to ani to nie brzmiało przekonująco.
Byliśmy jednymi z pierwszych, co nie dawało mi spokoju. Cały czas czułem presję czasu, a przewijające się wszędzie konie i jeźdźcy, również z innych ośrodków, wcale nie pomagały. Rozdano numerki, które musiałem przyczepić do kamizelki. Miałem numer 003, co wcale nie pocieszało. Przełknąłem ślinę i kiedy kontrola skończyła sprawdzać stan klaczy, ruszyłem powoli na duży padok. Okazało się że plac był nieco za daleko od początku trasy, więc wspaniałomyślni trenerzy postanowili przenieść wszystko na pastwisko, co z jednej strony było całkiem taktyczne, lecz nie wtedy gdy Jutrzenka skupiała się bardziej na trawie niż na rozciąganiu.
Gdy stępowaliśmy w swoim kółeczku odważyłem się spojrzeć na drogę z której widać było pierwszą przeszkodę - Triple barre. Przekląłem cicho w myślach - akurat na pierwszy ogień rzucili nam przeszkodę, której obawiałem się najbardziej. Wcześniej zdarzało mi się coś takiego przeskakiwać, zarówno z Rosabell jak i  Jutrzenką, i za każdym razem jak nie spadałem to dostawałem zawrotów głowy. Wzdrygnąłem się.
Nagle, kiedy tak patrzyłem w stronę trasy, z odnogi wybiegł galopem gniady wałach z jakąś nieznaną mi dziewczyną na grzbiecie i przekroczył linie mety z radosnym bryknięciem. Cóż, zdecydowanie ten młodziak miał nieco za dużo energii.
- Zapraszamy Edwarda Chase`a i Jutrzenkę z Akademii Magic Horse, na start. - zabrzmiał donośny głos sędzi. Momentalnie się spiąłem. To już tak szybko? Nic jednak nie mogłem zrobić i zawróciłem się do lasu. Stanąłem ostrożnie na linii i spojrzałem na mężczyznę stojącego obok z gwizdkiem. Gdy zabrzmiał jego dźwięk, klacz poderwała głowę i uniosła delikatnie kopyta z ziemi. Nie mogłem nic zrobić - pogoniłem ją więc mocno, goniony upływającymi sekundami. Koń nie był zbyt zadowolony takim obrotem sprawy co przekazał mi sprzedanym bryknięciem, jednak później już odpuścił.
Oddałem wodze Jutrzence kiedy nadszedł Triple Barre. Tym razem również nie obyło się bez przyśpieszonego bicia serca, jednak nie minęła chwila a już staliśmy na twardym gruncie. Pogratulowałem sobie w duchu i ponownie popędziłem klacz. Mieliśmy całkiem długą prostą do nadrobienia czasu, co oczywiście wykorzystałem. Niestety nie przyjrzałem się dokładnie tej odległości, gdy oglądałem trasę bo nim się obejrzałem, klacz samoczynnie, bez mojej ingerencji, przeskoczyła murek. Otrząsnąłem się z chwilowego osłupienia i mruknąłem pod nosem coś w stylu podziękowania, choć o dziwo dosłyszała, bo odwróciła ucho w moją stronę.
Nie minęła chwila, a klacz odważnie najechała na Coffin`a. Wiedziałem że dopiero zaraz się zorientuje że przeskakuje nad rowem, więc całą siłą próbowałem skupić ją na ignorowanie tego nad czym właśnie przelatuje. Kiedy lądowaliśmy, Jutrzenka trochę się zawahała i nierówno stanęła, lecz zaraz złapała równowagę i kontynuowaliśmy przejazd. Następnym przystankiem był nieco wyższy od poprzedniego, murek. Murków się nie obawialiśmy - gniadoszka z miłą chęcią go pokonała, nawet nie przejmując się zbytnio tym że stanął na jej drodze.
Przejechaliśmy zgrabnie zakręt i równie sprawnie co murek, przeskoczyliśmy żywopłot, który ani na chwilę nie zachwiał równowagi klaczy. Zaraz potem wyrósł przed nami stół. Była to przeszkoda której nigdy nie potrafiłem perfekcyjnie "przejść", i tak też było tym razem. Jutrzenka co prawda wiedziała z czym to się je, jednak pewien ciężar na jej plecach nieco uskuteczniał jej zgrabny skok. O dziwo jednak obyło się bez zbędnych fikołków czy gleb po wylądowaniu.
Zaraz po tym już nieco lepiej udało się pokonać następny, wyższy stół, za którym z uśmiechem czekał na nas niewinny bankiet. Nie byłby on zbyt widoczny z daleka gdyby nie stojące przy nim znaczniki.
Przed nami majaczyła spokojna woda rowu. Dzięki Bogu, nie był on zbyt wysoki a więc Jutrzenka przeskoczyła go, jedynie zanurzając tylne kopyto po pęcinę, z delikatnym pluskiem. Co prawda wywołało to lekką utratę równowagi, co poskutkowało zbiciem z dobrej szybkości. Na szczęście mieliśmy jedną z dłuższych prostych przed sobą, by nadrobić stracony czas, tak to też wykorzystaliśmy.
Gałązki zbliżającej się hydry, były nieco drażniące, co również zauważyła klacz, ale śmiało gnała do przodu nie tracąc werwy. Z dużym zapasem przeleciała nad przeszkodą i poleciała na łeb na szyję, w stronę już ostatniego punktu - zwalonego drzewa.
Nie było to może najmniejsze drzewko jednakże ani trochę nie wzbudzało w nas lęku. Dlatego więc nim się obejrzeliśmy, metę mieliśmy za sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)