wtorek, 16 maja 2017

Od Lily do Callum'a

Czarne literki, które łączyły się w kolejne strony słów powieści, szybko przelatywałam wzrokiem, nawet nie zwracając większego skupienia na ich treść. Gładka, krwistoczerwona okładka silnie podtrzymywała plik trzystu kartek. Dziewięćdziesiąt procent mej uwagi było skierowane na kruczą kobyłę galopującą beztrosko, po skrzącym się szmaragdową trawą padoku. Jeszcze poranne kropelki rosy delikatnie zdobiły osobne źdźbła, a niektóre starały się ukryć pod szarym materiałem moich bryczesów. Kopyta klaczy przecinały strugi rześkiego, porannego powietrza. Po paru kolejnych minutach, szybko upływających na obserwowaniu poczynań Moonlight, ostatecznie pewnymi ruchami gładziłam majestatyczną głowę, delikatnie schyloną w dół, bym mogła jej dosięgnąć. Mądra para ciemnych oczów, z nowo przybyłym spokojem, który szybko wyplenił wcześniejszy nadmierny zapas energii. Krótka, czarna grzywka powolnie zamieniała się w mały warkoczyk zakończony, niedbale urwanym, źdźbłem trawy. Oślepiający wschód słońca przyćmiła męska sylwetka, której jak dotąd nie miałam okazji zobaczyć, ani usłyszeć. Nagle głowa przyozdobiona hebanowymi włosami, niczym u Śnieżki, delikatnie przysłaniającymi urodziwą twarz o typowych dla mężczyzny rysach. Zielone tęczówki, jakby były córkami wszystkich lasów, nagle okazały mną zainteresowanie. Jednak ich chłód przyszpilił mnie do szorstkiej kory, ledwie dając możliwość dalszego oddychania. Nagle piękne lasy z jego bajecznych wprost oczu, przysypał śnieżny puch i sople zimnego lodu. Powolnie wstałam, opierając się o twardą powierzchnię za mną, nieprzyjemnie wbijającą ostrzejsze odłamki drewna w delikatną skórę. Spokojnymi krokami szybko znalazłam się przy boku ukochanej klaczy, by sprowadzić ją z zielonego trawnika otoczonego przerażająco białym płotem. Biały jest okropny. Taki zimny i nieczuły. Niektórzy mówią, że neutralny, jednak dla mnie to bzdura. To tak jakby był bez uczuć. Boleśnie przygnieciona stopa przez zgrabne kopyta Moon, wybawiła mnie z otchłani marzenia o niebieskich migdałach. Kulistymi ruchami pobudzałam kończynę do dalszego bezbolesnego zadania, jakim jest chodzenie.
— Możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę właścicielkę? — niski ton głosu wydawał się jeszcze zimniejszy od jego oczu. Czarnowłosy chwilę stał przede mną, póki nie dotarło do mnie o co właściwie pyta. Swojemu bujaniu w błękitnych obłoczkach, skutecznie przerwała kobyła, nadgryzając czarny uwiąz, bezsilnie zwisający z błękitnego kantaru wprost do moich dłoni. Starając się wygnać z królestwa mych myśli, szybko przyjęłam dawną postawę.
— Pewnie w biurze, bądź w pokoju — prychnęłam, wymijając go zdezorientowanego. Widziałam jeszcze przez kilka chwil jak bezradnie próbował coś ze sobą zrobić, by jednak do Elizabeth dotrzeć. Pewnymi ruchami, pozostawiłam samą sobie obrażoną klacz, że opuściłam ją, pozbawiając przyjemności czerpanej z jedzenia jabłek.
— Chyba mnie nie zrozumiałaś... — zaczął, jednak nie na dane było mu dokończyć.
— Mi się jednak wydaje, że dobrze — odparłam beznamiętnie, kierując się do siodlarni, po nawet nie wiem co.
— Dobrze, że dodałaś to "wydaje" — uśmiechnął się nagle, a moja ocena wobec niego zaczęła leniwie maleć.
— Przepraszam? Zdaje się, że chciałeś bym powiedziała gdzie jest Rose
— Jednak ja, będąc tutaj drugi raz w życiu mógłbym jednak nie spamiętać gdzie co jest, prawda? — mały, drwiący uśmieszek z mojej inteligencji, co prawda nikłej.
— Sądzisz, że obchodzi mnie kwestia, który tu raz w życiu jesteś? — spytałam retorycznie, nadal nie opuszczając stajni.
— Myślałem, że wtedy byś zdążyła poznać czy jestem nowy, czy nie.
— Nadzieja jest zawsze dobrym zapychaczem na bolesną prawdę — uśmiechnęłam się, klepiąc pocieszająco po ramieniu i opuszczając budynek. Muszę przyznać, że kolejne przyjeżdżające, odjeżdżające osoby zaczęły mi się kompletnie mieszać. Wróciłam jeszcze raz na padok, by zabrać zapomnianą przez wszystkich książkę, jednak niemiła niespodzianka wcale nie za skutkowała polepszeniem humoru. Ta sama męska istota odziana w zielonkawy t-shirt, świetnie pasujący do połyskujących w świetle słońca tęczówek i opinający umięśnione ciało chłopaka. Na dolnej partii ciała luźny, szary dres spoczywał spokojnie, lekko zbierając kropelki rosy z trawy. Wyglądał jak ja, godzinę wcześniej. Tyle, że moje włosy, delikatnie przylegały do szorstkiej kory, a jego ledwie sięgały do zetknięcia się z drzewem. Niesforna grzywka lekko opadała na czoło, przysłaniając jedną z liściastych tęczówek. Dwoje oczu z rozbawieniem patrzyły na mnie z lekkim rozbawieniem, a ja już wiedziałam, co pod tym drwiącym uśmieszkiem tkwiło w niebezpiecznie szybko pracującej głowie.
— To jak? Zaprowadzisz mnie do niej, a ja ci oddam książkę.
— To szantaż? — prychnęłam, krzyżując dłonie na piersi.
— Propozycja — poprawił — Ja załatwię to, co chcę, a ty poczytasz.
— Śmieszny jesteś — stwierdziłam, uśmiechając się. Jednak jego uśmiech zastąpił słowa.
Bezradnie ganiałam za książeczką, jak siedmioletnia dziewczynka, której odebrano zabawkę, a on jedynie mnie powstrzymywał od zdobycia skarbu.
— I kto tu jest śmieszny?

Callum?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)