piątek, 5 maja 2017

Od Noah'a - Zawody WKKW, próba terenowa

Trzymając w rękach kubek gorącej, cudownie pachnącej kawy, przyglądałem się temu, co Dream Catcher postanowił wyprawiać na pastwisku: począwszy od zwykłych, przeraźliwie szybkich galopów, skończywszy między innymi na bryknięciach, przy których jak mi się wydawało, zawsze lądował na dziwnie ustawionych kopytach. Oglądanie jego wyczynów niemalże doprowadziło do zatrzymania mojego serca - jakby nie było, naprawdę lubiłem tego konia, mając równocześnie nadzieję na to, że spędzi przy moim boku co najmniej kilka najbliższych lat. Na całe szczęście trzymany przeze mnie napój powodował, że jeden z moich najważniejszych organów zmuszony był do tego, by znacznie wzmorzyć efekty swojej pracy. Za każdym razem, gdy kawa parzyła mój przełyk, czułem ciepło w okolicach klatki piersiowej, zupełnie tak, jakby ciecz była moim wewnętrznym kaloryferem. Chłonąc jej niezwykły zapach, przyjemnie drażniący moje zziębnięte nozdrza, z zapartym tchem spoglądałem na niebo, zwiastujące to, że dzień zapowiadał się być wyjątkowo upalnym. Poranek jednak, jak zwykle był chłodny, co było głównie zasługą dmuchającego wiatru. Mróz kontrastował z trzymanym przeze mnie kubkiem, który niemalże parzył moje zaczerwienione dłonie, wyglądające zupełnie tak, jakby nie docierała do nich żadna dawka życiodajnej, jakby na to nie popatrzeć, krwi. Na szczęście byłem przyzwyczajony do nagłych wahań temperatury, dzięki czemu panujący ziąb nie zrobił na mnie większego wrażenia. Niestety musiałem dodatkowo myśleć za Catcher'a, zupełnie niezdolnego do logicznego myślenia. Ubiegłego wieczoru, choć wciąż oszołomiony znakomitym wynikiem z zawodów ujeżdżeniowych, pamiętałem o tym, by przed wypuszczeniem go na padok założyć na jego grzbiet polarową derkę. Gniadosz miał wyjątkowo wrażliwe płuca, a widywanie go rano z katarem nie było dla mnie w żadnym stopniu nowym doświadczeniem. Nie zwracał jednak na to większej uwagi, bo biegał po pastwisku zupełnie tak, jakby jego celem było spocenie się do ostatniej suchej nitki. Jego ambicje przerastały możliwości, jednak Dreamer nie słabnął, zaskakując mnie swoim zapałem. Wpatrzony w niego jak w jeden z najdroższych obrazów, zupełnie nie zauważyłem momentu, w którym moja kawa skończyła się, a do ust przystawiałem już całkowicie puste naczynie. Zszokowany, mieszając swoje uczucia z głębokim rozżaleniem, nie mogłem uwierzyć w to, że mój boski nektar skończył się tak szybko. Z racji braku innego zajęcia, usiadłem na przerośniętej trawie, kładąc kubek pod działający pastuch. Wciąż obserwując ruchy energicznego wierzchowca, ukradkiem spojrzałem za siebie, dostrzegając grupę akademickich kudłaczy, ogromnych pchlarzów czy też zwyczajnych psów, jak to zwykła zwać ich pospolita większość. Jeden z sierściuchów, widząc mnie, czyli potencjalnego żywiciela, z merdającym ogonem podbiegł do dzielącego nas ogrodzenia. I tak, nie zwracając uwagi na upływający czas, głaskałem jedwabistą sierść zwierzęcia, marząc tylko i wyłącznie o tym, by jak najszybciej mieć męczące dni tuż za sobą. Wiedziałem jednak, że czekają nas jeszcze dwie próby, z czego jedna z nich miała odbyć się już za kilka godzin - dzisiaj czekał na nas cross, tak bardzo uwielbiany zarówno przeze mnie, jak i przez Catcher'a. Rozleniwiony jednak, wcale nie paliłem się do tego, by zacząć szykować swojego wierzchowca. Po prostu obserwowałem to, jak mój kopytny partner obrażał się na powietrze, uparcie usiłując je skopać po przez baranki, które z upływem czasu natężały się w liczbie ich ilości.
W żadnym stopniu nie kwapiąc się do tego, by zacząć w jakikolwiek sposób działać, po prostu czekałem na to, jak rozwinie się sytuacja. Obojętne było mi to, czy spędzę na pastwiskach kwadrans, godzinę, cały dzień czy nawet tydzień. Dopóki miałem zajęcie, a moje ubranie dostarczało mi optymalną dawkę ciepła, nie zwracałem uwagi na nikogo ani na nic, rozkoszując się panującą dookoła ciszą. Choć wcale nie było tak wcześnie, by wszyscy jeszcze spali, to zdecydowana większość obstała przy tym, aby udać się do stajni. Najwidoczniej nie brali ze mnie przykładu, nie narzucając sobie stanu zupełnego chillout'u i poczucia lekkiego ducha, jakby wiedząc, że zaniedbane sprawy od samego początku spowodowuje, że nie zdążą z przygotowaniem wszystkiego czego chcieli. W końcu, nudząc się nad filozoficznym i zupełnie ludzkim gdybaniem, opuściłem kudłate stworzenie, powolnym i nieco flegmatycznym tempem kierując się w stronę konia, który jakby przypomniał sobie o tym, że otaczająca go trawa jest aktualnie przeznaczona tylko i wyłącznie dla niego. Mając nadzieję, że nie zwróci na mnie większej uwagi zajęty wchłanianiem witamin, dyskretnie kucnąłem przy nim, wiedząc, że Catcher jeszcze nigdy nie zrobił ruchu, który miałby skrzywdzić mnie z pełną premedytacją. Już miałem sięgnąć metalowego kółeczka, już miałem chwycić jego granatowo kantaru, zapinając go do równie ładnego uwiązu, gdy koń po prostu czmychnął, znikając tuż sprzed mojego nosa. Galopem pędząc przed siebie, zaczął zabawę, którą raczył mnie ostatnio bardzo często. Znudzony monotonnym repertuarem, z nie wymuszonym ziewaniem obserwowałem to, jak koń usilnie próbował doprowadzić do tego, bym go nie złapał. Ciesząc się tylko i wyłącznie z tego, że ogier w taki sposób pozbędzie się niepotrzebnych kalorii, czekałem na moment, w którym jego entuzjazm opadnie, a sam gniadosz postanowi zaszczycić mnie swoją bliższą obecnością. Reagując na brak aprobaty z mej strony, w końcu podkłusował do swego właściciela, przeszukając każdą z kieszeni mych spodni w poszukiwaniu smaczków. Karcąc go, niskim tonem wypowiadając jego przydługie imię, skorzystałem z okazji, przypinając go do wcześniej oczekującego tego czynu uwiązu. Przyzwyczajony do tego, że Catcher nie lubił schodzić z pastwisk, zacisnąłem mocniej dłoń na pogrubionym sznurku, prowadząc go w kierunku boksu, gdzie postanowiłem go chwilowo zostawić. Holsztyn, zauważywszy w swoim żłobie jedzenie, wyrwał się, nie zwracając uwagi nawet na klacze, które przygotowywane były do zawodów. Wzdychając, zamknąłem go w jego lokum, zarzucając jedynie uwiąz na jego szyję, wiedząc, że zaraz będzie mi bardzo potrzebny. Zostawiając Dream Catcher'a z owsem, który z zamiłowaniem godnym podziwu pałaszował, z lekką niechęcią powlokłem się do siodlarni, chcąc przygotować wszystko co było nam potrzebne. Chwytając za siodło z granatowym czaprakiem, ochraniacze na wszystkie cztery nogi gniadosza, ogłowie i napierśnik, załadowany od stóp do głów wróciłem pod boks, usilnie tam wszystko układając. Musieliśmy jednak poczekać z siodłaniem, bowiem czekał nas długi i żmudny proces czyszczenia. Najgorzej wyglądały nogi Catcher'a - pokryte błotem nie wyglądały na gniade a piaskowo brudne. Nie wspominając o tym, że jego białe odmiany jakby się rozpłynęły, ustępując miejsca wszechobecnemu brudowi.
- No chodź tu - mruknąłem, wystawiając na otwartej dłoni kawałek marchewki, gdy Catcher spinał się za każdym razem kiedy próbowałem ściągnąć uwiąz z jego szyi. Zachęcony smakołykiem, schylił łeb na wysokość mojej ręki, dzięki czemu po krótkiej chwili mogłem już prowadzić go bez zbędnych problemów. Nieco sprzeciwiał się, gdy przywiązałem go po obydwu stronach myjki, jednak uspokoił się, kiedy z węża zaczęła lecieć woda. Schylając swój pysk, maksymalnie wyciągał wargi, chcąc chwycić nimi strumień wody. Był niezadowolony, gdy sznurki krępowały jego ruchy, co okazywał kłapaniem zębami, pokładaniem swych uszu i nerwowym machaniem ogonem. Nie zwracając większej uwagi na jego protesty, kierowałem strumienie chłodnej cieczy na jego kopyta, które za każdym razem nerwowo unosił do góry, zupełnie tak, jakby woda była dla niego śmiercionośną bronią. Zdziwiony tym, mając na uwadze to, że Catcher wprost uwielbiał wodę we wszelkich postaciach, obawiałem się tego, że na dzisiejszych zawodach zacznie odstawiać różne niepożądane wyczyny, gdy przyjdzie mu przebyć przeszkodę, w okolicach której pojawiała będzie się mętna ciecz. Szybko jednak okazało się, że ogier jedynie chwilowo obraził się za to, że tak chamsko postanowiłem go uwiązać - kierując mniejszy strumień w kierunku jego pyska, gniadosz ożywił się, próbując się napić, co niekoniecznie mu w jakikolwiek sposób wychodziło. Śmiejąc się, odłączyłem węża od dostępu do wody, nie zabierając jednak konia z powrotem do boksu. Chwyciłem za to leżącą nieopodal gąbkę, za pomocą której ściągnąłem z jego nóg ostatnie resztki piasku. Przy okazji, wygładziłem nią szorstkie włosie, w taki sposób, by wyschnęło w miarę możliwości skierowane w jednym kierunku. Zaraz po tym, odnalazłem położoną tam wcześniej skrzynkę, zajmując się doczyszczeniem jego brzucha, który wyglądał jak istne pobojowisko.
- Myślałem, że wczorajsze czyszczenie nauczyło Cię tego, że nienawidzę rozczesywania sklejek - rzucając w jego kierunku zirytowane spojrzenie, powróciłem do czyszczenia całego jego grzbietu, doskonale czując na sobie oddech bliżej niezidentyfikowanych istot, które postanowiły przypomnieć mi o tym, że czas nas niemiłosiernie goni.Zdecydowanie nie przepadając za presją czasową, mniejszą czy większą, przyspieszyłem nieco ruchów, widząc, że Catcher także nie był zadowolony z tego, że czyszczenie jego egzystencji tyle trwało. Zostawiając w końcu jego sierść w świętym spokoju, zająłem się jeszcze gorszym punktem programu, czyli uporządkowaniem jego grzywy. Tym razem, postawiłem na grzywę pozostawioną samą sobie, bez żadnych udziwnień. Chwilę jednak zajęło rozczesanie wszystkich kołtunów, nie wspominając już o popsikania jej jakąś odżywką, która na moje nieszczęście wylądowała ostatecznie w moich oczach, gdy nie zauważyłem tego, że otwór definitywnie skierowany był w kierunku mojej twarzy zamiast ogonu Catcher'a. Walcząc z niemiłym uczuciem, polegającym na uciążliwym szczypaniu spojówek, doprowadziłem ostatecznie do tego, że koń wyglądał tak jak na niego przystało. Wkrótce ruszyliśmy z powrotem do boksu, a raczej na korytarz do niego prowadzący, gdzie przywiązałem go do jednej z krat jego lokum. Nie chcąc tracić czasu, w ekspresowym tempie założyłem na jego nogi granatowe ochraniacze, nieco bardziej wyblakłe od czapraku, który także spoczął po chwili na jego grzbiecie. Właściwie to wszystko przebiegło w miarę sprawnie i bezproblemowo, do momentu, gdy zacząłem siłować się z kłopotliwym napierśnikiem. Zawsze był dla mnie ogromną zagadką, jednak przechodzący nieopodal właściciel, widząc moje nieudolne próby, zaoferował mi na całe szczęście pomoc. Naturalnie z niej korzystając, wróciłem się do swego pokoju, by ubrać się we wcześniej przygotowane ubranie. Zważywszy na to, że próba terenowa nie wymagała tak dużej elegancji jak ujeżdżenie, a jedynie schludnego i pełnego stroju jeździeckiego, postawiłem na wygodę, wiedząc, że ten rodzaj zawodów będzie wymagał ode mnie swobodnej pracy nóg i rąk. Odziałem się więc szybko w luźną, granatową bluzę, idealnie pasującą do kompletu Catcher'a, jak i czarne bryczesy, będące moją ulubioną parą spodni jeździeckich. Oficerki, kask i rękawiczki także były w odcieniu błyszczącej smoły, choć wiedziałem, że po crossie wyglądać będą jak jedno, wielkie skupisko błota.
Nieomal łamiąc sobie przy tym nogi, którymi ekspresowo przebierałem, szybko znalazłem się przy koniu, który na całe szczęście był już gotowy do wyjazdu. Dziękując szybko mężczyźnie, głównie za to że uratował mi cztery litery, odbiłem się prawą nogą od ziemi, gdy znajdowaliśmy się już przed stajnią, lewą mając wciąż utkwioną w rozwiniętym i standarowo dopasowanych strzemieniu. Siedząc już w siodle, które na szczęście przestało już być śliskie, skróciłem całkowicie luźne wodze, w stępie podciągając stanowczo zbyt luźny popręg. Im głębiej wjeżdżaliśmy w mroczny, pokryty delikatną mgłą las, tym bardziej odnosiłem wrażenie, że za chwilę uda nam się całkowicie zabłądzić. Pospieszając więc ogiera do kłusa, będącego najszybszym chodem na jaki mogliśmy sobie wtedy pozwolić, rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu znajomej mi okolicy.
Szybko jednak udało nam się dojechać na tor, gdzie czekali już niemalże wszyscy zawodnicy a pierwsi jeźdźcy rozpoczęli już swoje starty. Podjechałem jeszcze do odpowiedniej budki, by zgłosić swoją gotowość a także przybycie, doskonale wiedząc, że zaraz nadzieje nasza kolej. Chwilę jeszcze pokręciliśmy się w kłusie, dwa razy przeskakując dla wprawy malutką kłodę, by wkrótce usłyszeć nasze imiona wypowiadane z głośnika, co definitywnie było oznaką tego, że przyszedł czas naszego startu.
Stawiając się w odpowiednim miejscu, sprawnie przyłożyłem łydki do gniadych boków konia, chcąc jak najszybciej sprawić, by mieć cały ten przejazd za sobą. Było duszno, słońce niewiarygodnie świeciło w moje plecy, a ja nie pragnąłem niczego innego, jak zsunięcia się z siodła i powrotu do swojego pokoju, albo chociażby do miejsca, w którym znajdowałaby się chociażby odrobina cienia. Organizatorzy najwidoczniej czytali w moich myślach, bowiem jedna z pierwszych przeszkód, triplebarr, ustawiony był tuż pod cieniem gęsto rosnących tam drzew. Dream Catcher, do tej pory napierający na wędzidło, lekko rozluźnił się nad przeszkodą, nie odpuszczając jednak wcześniej narzuconego tempa. Wciąż galopując równo, nie zwracając uwagi na głośny tłum miejscowych ludzi stojących tuż za dzielącą nas taśmą, sprawnie ruszył w stronę kolejnych przeszkód. O ile murek nie zrobił na nim większego wrażenia, choć pokonał go przy zawrotnej prędkości, ogier solidnie zdziwił się, gdy kolejną przeszkodą okazał się coffin. Już miał właściwie skręcić na bok, byleby nie musieć jechać dalej, gdy mocno przytrzymałem go na kontakcie, zmuszając go wręcz do dalszego brnięcia przed siebie. Nie widząc innej możliwości, wzbił się w górę, na całe szczęście nie zwracając uwagi na rów, który ni stąd, ni z owąd, znalazł się tuż pod jego brzuchem. Pozostawiając jednak swoje wątpliwości w tyle, ruszył dalej, z pełną gracją szybując nad kolejnymi przeszkodami - dwoma murkami, żywopłotem i stołem. Czując, że nasze tempo zwyczajnie opada, usilnie próbowałem doprowadzić do tego, by dynamika nie pojawiała się tylko i wyłącznie przy oddawanych skokach ale także przy całej reszcie przejazdu. Nieco nie zgraliśmy się wtedy z Catcher'em - on spłoszył się zlatujących z krzewu ptaków, chcąc jak najszybciej odbiec od tamtego miejsca, gdy ja delikatnie wstrzymywałem go, widząc przed nami stół, będący znacznie wyższym od tego, który pokonywaliśmy jeszcze chwilę wcześniej. Na szczęście, była to przeszkoda z rodzaju tych bardziej bezpiecznych, jednak jak wiadomo, zdolny w każdym miejscu może skończyć z uszczerbkiem na zdrowiu. Choć wstrzymałem na dłuższą chwilę oddech, zupełnie nie wiedząc czy wyjdziemy z tego cało, szybko odetchnąłem z ulgą gdy ogier bezpiecznie wylądował, galopując dalej ku reszcie trasy. Całość poszła już gładko i, jak mi się słusznie wydawało, udało nam się nabrać lepszego tempa i przebyć dalsze przeszkody ze znacznie bardziej reprezentacyjną klasą. Nie pamiętając z całego przejazdy zbyt wiele, odnosiłem wrażenie, jakbym nieco zagubił się w czasoprzestrzeni, nie wiedząc w sumie, gdzie na dobrą sprawę się znajduję.
Po prostu oczekiwałem wyników, choć nie liczyłem na zbyt wysokie miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)