piątek, 5 maja 2017

Od Lily - Zawody WKKW, próba terenowa



Jeszcze tydzień temu leniwie spoglądałam na skrzydła niebieskiego samolotu jak przecinają powietrze. Mimo ekscytacji i wielkiej tęsknoty do przyjaciół z Akademii chowającej się gdzieś na ciemnym dnie moich myśli, powieki zażarcie walczyły o osłonięcie oczu i zmuszenie mnie do chociażby dwudziesto minutowej drzemki. Brak snu robił swoje. Ciągle przewracanie się z boku, na bok świadczyło tylko o tym, jak bardzo nie mogę się doczekać ponownego przekroczenia bramy ukochanej uczelni tak samo, jak w dniu, kiedy przyjechałam tam pierwszy raz jako pogodna siedemnastolatka. Pozostałe półgodziny lotu dłużyło mi się niemiłosiernie, a i w tym książka czy telefon nie pomagały. Białe obłoczki coraz częściej były gwałtownie przecinane, póki maszyna nie zniżyła się jeszcze bardziej ku lotnisku. Zielone palmy dumnie powiewały przy pomocy lekkiego wietrzyka. Wiosna robiła swoje. Wędrujące coraz dalej w ląd fale od wody szybko odstraszały dzieci i przy okazji bawiły. Wesoły widok szybko zmącił mi sen sprzed oczu i przygotowywałam się do ulubionego momentu w całym locie - uderzenia kół o twardy asfalt. Uśmiechałam się jak głupiał, wychylając przed sąsiada po mojej lewej stronie. Jednak i jego musiało to zacząć denerwować. Kosmyki moich ciut jaśniejszych niż wcześniej włosów delikatnie smyrał go po odsłoniętej szyi. Nie była opalona, ale i nie biała. W sam raz. Przyznam, że delikatny zarost dodawał dwudziestolatkowi męskiego wyglądu.
— Jak chcesz możemy się zamienić miejscami — warknął w końcu, nie wytrzymując denerwujących kłaków.
— Na samo dojście do lotniska nie opłaca się — wzruszyłam ramionami, zajmując z powrotem miejsce, gdy samolot leniwie czołgał się ku wejściu dla pasażerów. Odpowiedzi już nie usłyszałam. Kroczyłam pewnie przez wielkie korytarze w stronę przyjaciół, którzy mieli mnie odebrać. Spośród czterech znajomych sylwetek, poznałam chyba wszystkie. Tacy jakich poznałam, tacy stoją tu. Łapczywie pakowałem tlenu do płuc, gdy poczułam zaciskające się w okół mnie ręce przyjaciół. Uśmiechnęłam się, zatapiając w ich obięciach.

~*~

Tydzień minął, jakby ktoś dał pożądanego bata zegarowi. Szybko minęło od kiedy zdecydowałam się na ryzyko wystartowania w WKKW. Jednak ominęła mnie już pierwsza próba ujeżdżenia. Nie żałowałam tego, tak jak chyba należy. Nawet byłam z tego całkiem zadowolona, a każde wspomnienie o figurach, które miałabym wykonać, lecz tego nie dokonałam, nakręcało mnie jak małą pozytywkę do odtańczenia Tańca Szczęścia. Radosna, w pełni życia napajałam się każdą chwilą spędzoną pod parapetem od okna. Zwiewna piżama prawie nie kreśliła na sobie żadnych kresek oznaczających zginanie ciała. Delikatne promyczki wiosennego słoneczka muskały mnie w iście spokojną twarzyczkę, ożywiając skórę do nabrania głębszych kolorów, aniżeli ledwo papierowo-białej karnacji.  Palcami ściskałam lekko ogrzane ścianki kubka, a w środku zabawnie przelewała się kawa, parując przy okazji i pozostawiając przyjemny dla mnie zapach. Chłodny parapet szybko został osłonięty przez zielonkawy koc, milusi w dotyku i pozastawiający przyjemne uczucie bezpieczeństwa. Przez otwarte okno niczym księżniczka wpatrywałam się jak największa gwiazda budzi padoki do życia. Malutkie ptaszki, jak i te większe radośnie wypełniały jak dotąd martwą ciszę wesołymi trelami. Biorąc głęboki wdech jeszcze raz zakreśliłam opuszkami na podgardle kota kółeczko i zwinnie zeskoczyłam z parapetu. Ta... Jeżeli to "zwinnie" można uznać za łupnięcie tyłkiem o ziemię i obudzenie wszystkich przed piątą rano, mogę jeszcze ewentualnie zgodzić się ze wcześniejszym zdaniem.
Silne strumienie letniej wody spływały ze mnie jak potok górski bądź wodospad. Mieszając się z mydlinami znikały w ciemnościach odpływu (Danke braciszku za info). Mokre kosmyki sprytnie wymigały się od obowiązku chowania pod brązową klamrą. Nawet się nie obejrzałam, już nadeszła kolej na walkę pomiędzy sileniem się z naciągnięciem czarnych spodni, a mokrymi nadal łydkami, skutecznie dającymi opór dalszemu wciąganiu. Wkrótce jednak woda skapitulowała i posłusznie dała się zgładzić materiałowi.
— Lil, jesteś tam? — pytanie przedostało się do moich uszu, nie pomijając stukotu drzwi łazienki.
— Jestem, jestem! — zapewniłam wciągając koszulkę.
— Uważaj, bo pomadka cię ugryzie! — po krótkiej ciszy nastąpił dobrze mi znany żartobliwy ton głosu Naosi. Przewróciłam oczami lekko się uśmiechając i przeszłam na stronę pokoju.
— Jedziesz trenować? — pytanie zupełnie mnie zbiło z tropu. Nie przygotowywałam się na żaden trening przyznam.
— A powinnam? — teraz to ja zmąciłam jej w planach, odbijając piłeczkę.
— Zdaje się, że pojutrze jest próba terenowa, a ty chciałaś nadrobić nieobecność za pierwszą...

Jęknęłam z dezaprobatą uwalając się na fotelu, nie zwracając uwagi na to, że ktoś może tam siedzieć.
— Boże! Kate, wybacz — w ostatniej chwili zatrzymałam się przed zgnieceniem suczki. Z jej oczu płynęła czysta lojalność i miłość do mnie. To miłe jak psy są wierne. Towarzyszą ci zawsze, gdzie byś nie był.
— Lila, no! — dziewczyna tupnęła zirytowana nogą o świerkowe panele. Domyślam się, że moje wyjście z pokoju, które nie doznało spełnienia, zaczęło denerwować moją towarzyszkę.
— Idę, no! — odwarknęłam, pozostawiając dwa zdezorientowane pupile w przewietrzonym pomieszczeniu. Dźwięk przekręcanego kluczyka w drzwiach przypominało jedynie, by schować go grzecznie do kieszeni i pilnować, by się nie zgubił. Jednak ostatni twór mojego umysłu uparcie głosił, by dać sobie spokój z dźwięczącym metalem w kieszeni i odłożyć go do swojej szafki w siodlarni. Przyznam, że nie jest to od razu takie głupie, bo mogę wreszcie spokojnie sprzątać boks, nie martwiąc się, że klucz będzie za chwilę cały w łajnie. Już nie raz przykra przygoda z tym upartym metalem miała tragiczne skutki u dyrektorki, a na samo wspomnienie o truciu na temat mojej organizacji przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz.

Do moich nozdrzy dotarł przyjemny zapach świeżo robionej szafki z nowych desek, gdy długie drzwiczki ujawniły swoje wnętrze. O dziwo panował w niej porządek. Szczotki symetrycznie poskładane tuż obok kopystek i zgrzebeł. Czarne oficerki ostatnio też przeniosłam tutaj. Parę gumek do włosów, co nie miało większego sensu, bo i tak rzadko się zdarza, kiedy ich używam. Całe szczęście, te nie były dla mnie, a dla wierzchowców. Zatrzasnęłam za sobą drzwi boksu i otoczyłam karą kobyłę znudzonym wzrokiem, na co w odpowiedzi dostałam tylko jej zaciekawiony pysk do jabłka w kieszeni. Zdecydowane ruchy szczotką wzbijały w powietrze góry pyłu i kurzu. Dokładnie szczotkowałam każdą część jej ciała, wyrzucając brud coraz wyżej. W końcu szczotka gdzieś została odłożona i pozbawiona mojej świadomości jej istnienia.
— Wiesz, że mi się odechciało? — zadałam retoryczne pytanie... sama do siebie? Westchnienie wypełniło ciszę, którą przerywało jedynie rżenie innych wierzchowców. Schowałam nos za miłym grzbietem Moon. Krótka sierść łaskotała, a szyja klaczy szukała jeszcze resztek paszy z śniadania.
— Lilian! — krzyk Naomi niczym nagana najgorszego nauczyciela w podstawówce była tak niespodziewana, że gwałtownie odskoczyłam od rumaka, wprawiając go przy okazji w niemałe zdezorientowanie.
— Nie krzycz... —  westchnęłam głęboko, opuszczając boks i kierując się do siodlarni. Ciężkie siodło muskało opadłym w drodze popręgiem. Nawet nie fatygowałam się o poprawienie paska, a tylko je położyłam na skrzyni przy boksie i wróciłam się po poduchę pod czaprak.
— Pośpiesz się no!
Sprawnie zarzucałam cały sprzęt na Moonlight, nie zwracając uwagi jak łazi po całym boksie i nie robi sobie zupełnie nic z siodłania.
— Moon! — niemały ból przeszedł przez moją stopę, kiedy nieostrożne kopyto przygniotło ją do ziemi.
— No już? — pytanie zniecierpliwionej dziewczyny rozwścieczyło mnie do granic możliwości, niewiadomo skąd.
— IDĘ! — wrzasnęłam zatrzymując wszystko co obecnie robiłam. Nawet te śmieszne skakanie z podniesionym kolanem. Szybkim ruchem złapałam wodze i nie zwróciwszy na nic uwagi wyminęłam rozjuszona zdezorientowaną Naomkę.

~*~

Nadal niezadowolona z czasu osiągniętego na tej trasie wróciłam do pokoju, stając przemoknięta do suchej nitki w drzwiach. Przerażony kot z sierścią ułożoną w "kolce jeżowe" przebiegł niczym torpeda przebiegł przez pokój i rzuciwszy się na łóżko, znikł za kocem. Natomiast moja kochana psina z wielkim jęzorem rzuciła się na mnie, by pokazać jak wielką miłością mnie darzy i zapewne wypełnić swój niecny plan przewrócenia mnie.

~*~

Kolejna łyżka owsianki wylądowała w moich ustach. Metalowa łyżka delikatnie drżała i rozlewała mleko pod wpływem mojego stresu. Wczorajszy dzień był trochę lepszy, ale do wystartowania w zawodach musiałabym mieć więcej czasu, a nie tylko cztery dni ostrych treningów. Powoli docierałam do dna miseczki, jednak tuż przed końcem poczułam, że właściwie jestem całkiem najedzona, a kolejna łyżka płatków zagrażałaby pęknięciu mojego układu pokarmowego. Odniosłam naczynie z łyżką w stronę kucharki, która odwdzięczyła się groźnym spojrzeniem na widok niedojedzonej owsianki. Skinęłam głową, cicho dziękując i odeszłam do swojej twierdzy. Moi pupile wyszli na dwór więc w pokoju panowała istna cisza. Zmierzyłam wzrokiem ubranie leżące na krześle i na sam widok poczułam jak skręca się mój żołądek. Byłam rozdygotana. Zupełnie inna niż przed każdym innym konkursem. Usiadłam w fotelu, nie opierając się plecami. Każdy mięsień, jak w przeciąganiu - napinał, ale już nie rozluźniał. Wywiercałam w pustej ścianie dziurę, oddając się w ocean myśli. Jak to mówią, „Uważaj, żeby się nie utopić", ale teraz nawet nie próbowałam wypłynąć na powierzchnię. Ciszę przerywał tykający zegar powieszony na ścianie. Wszystko stało się wokół mnie wszystko nieruchome i spokojne. Jedynym elementem zakłócającym tą harmonię byłam ja. Wkrótce w pokoju rozbrzmiał denerwujący dzwonek telefonu informujący o tym, bym już kierowała się do stajni. Przestraszona nagłym dźwiękiem wypuściłam komórkę z dłoni. Patrzyłam chwilę na ekran, który się uciszył. Leniwie wypuściłam powietrze i przeniosłam telefon na czarny stolik. Powolnie wstałam z fotela i skierowałam się do łazienki przewiesiwszy na ramieniu strój. Błękitny t-shirt, czarna kamizelka i białe bryczesy zostały wcześniej rzetelnie wyprasowane. Pierwszy raz nie musiałam się męczyć z uporczywymi guziczkami przy koszuli, które tak się odznaczały brakiem czasu.

Delikatnie przejechałam opuszkami palców po gładkich spodniach i biorąc w rękę toczek szybko opuściłam budynek, pędząc jak szalona ku stajni. Dziwny widok trampek w połączeniu z moim obecnym ubiorem zapewne pozostawiał w głowach mijanych ludzi dość duże zdezorientowanie. Jednak moje zdezorientowanie stało się zdecydowanie większe, gdy moje oczy próbowały rozpaczliwie wyjaśnić mózgowi, że osiodłana Moonlight nie jest snem. Na drzwiach boksu wisiała jedynie przylepiona żółta karteczka z napisem:

„Wiem, że pewnie się spóźnisz, więc kobyła jest gotowa. Pamiętaj by ją trochę rozgrzać!
~N"

Uśmiechnęłam się lekko do kartki, a to do konia. Nagle poczułam jak połowa mojego stresu magicznie się rozpływa pozostawiając po sobie ulgę. Lęk przed spóźnieniem się na własny przejazd nagle zniknął. Zadowolona zabrałam spod drzwi krótki palcat i szybko wyciągnęłam klacz z ciemności boksu. Jak zauważyłam, ona też zdążyła spokojnie zjeść.

Stukot moich butów przy akompaniamencie kopyt Moon mieszał się ze zgiełkiem panującym aktualnie w stajni. Wrzawa za każdym razem ciut cichła gdy kolejna osoba szła, by pojechać i rosła, gdy ktoś przychodził. Tym razem to dzięki mnie właściwie się nie zmieniła, ponieważ nawet nie zamieniłam żadnego słowa. Jedynie skinęłam pare razy głową, gdy ktoś życzył połamania nóg.

~*~

M
Kopyta parę razy nerwowo podgoniły pod siebie ziemię. Numerek szeleścił pod wpływem wiatru, który akurat wiał mi prosto w twarz. Włosy zwykle rozwiane na wszystkie strony, teraz były ciasno związane w warkocz. Jeszcze raz zacisnęłam piątki na wodzach i przyciągnęłam bliżej siebie. Moje bicie serca zapewne słyszalne z kilometra, przerwał dźwięk startu. Łydka parę razy odbiła się od boku konia, dając mu do zrozumienia, że ma ruszyć pełną parą. Tak było. Byłyśmy torpedą rozcinającą powietrze. Mknęłyśmy przez las jak szalone. Kopyta Moon pewnie uderzały o ziemię, wzbijając też do góry pyły. Na horyzoncie dała się zobaczyć już pierwsza przeszkoda. Trzy belki, zastąpione gałęziami stanowiły nieco ponad metr wysoki Triplebar. Prawie poczułam serce w gardle gdy klacz właśnie lądowała po drugiej stronie. Trzymałam się kurczowo kruczoczarnej grzywy, nie patrząc na boki. Bałam się oderwać rąk od bezpiecznej podpórki. Wiatr co chwila brutalnie zmuszał mnie do przymknięcia oczu. Poczułam nagle jak bije serce klaczy i zdałam sobie sprawy, że takim tępem to ona się prędzej zmęczy ode mnie. Pociągając wodze w swoją stronę nawet nie zdałam sobie sprawy, że za chwilę stanie przed nami kolejna przeszkoda. Przednie czarne kopyta uniosły się niebezpiecznie wysoko, a tylne silnymi mięśniami odbiły się od suchej ziemi. Wzrokiem wodziłam w stronę horyzontu, poza mur starannie ułożony z majestatycznych głazów. Tylne kopyta kiedy osiągnęły szczytową wysokość nad przeszkodą gwałtownie się w sobie skuliły, by później bezpiecznie znowu dotknąć gruntu. Kolejna przeszkoda stanowiła moją piętę Achillesową. Kontrola nad zdezorientowaną i przestraszoną Moonlight nie była taką łatwą robotą, jaką się zdawało. Kątem oka widziałam jak białka oczu się pojawiają, a łeb chce być jak najwyżej, jakby chciała zrobić z niego drapacz chmur. Jednak uparcie trzymałam wodze i dodawałam jej pewności kolejną łydką oraz dłonią na mokrej już od potu szyi. Zawsze ją uważałam za wystarczająco inteligentną klacz, by rozumiała mnie i rozumiała co ją czeka. Moje zdanie o niej nigdy się nie zmieniło. Dzielnie walczyła ze strachem, pokonując Coffin. Uśmiechnęłam się, gdy do moich uszu nie dobiegł dźwięk obijającego się kopyta o przeszkodę. Następnym utrudnieniem trasy stał się kolejny mur. Ponieważ od poprzedniego różniło go 10 cm, poczułam jeszcze większe wybicie się kopytami. Uderzanie kopyt o ziemię komponowało się ze świergotem ptaków. Drzewa widziałyśmy tak, jakby ktoś je namalował i rozmazał je palcem. Zielony płot z krzewów mieniących się szmaragdowymi listkami był dość niską przeszkodą, zaledwie mierzącą 50 cm. Moment mojego wiszenia w powietrzu był jeszcze krótszy, niż wcześniejszy. Następne przeszkody były coraz rozmaitsze. Bezpieczny stół, bankier z zabawną nazwą, rów z wodą, okser hydra i trwające tam od wieków zawalone drzewo.

~*~

Siedziałam spokojnie pod ulubioną palmą tuż obok pasącej się Moon i czekałam niecierpliwie na wyniki. Moje rwanie trawy przerwał zegarek wskazujący godzinę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Proszę, nie spam w komentarzach i nie reklamuj bloga w miejscu do tego nieprzeznaczonym - to będzie karane usunięciem twojej uwagi. Nie zapominaj też o zasadach interpunkcji i ortografii! ;)